Czym jest gramatyka? Sztuką układania dobrze zbudowanych zdań, które nie muszą być mądre ani prawdziwe. Mogą być absurdalne, mogą nawet nie znaczyć nic. Najsłynniejsze z tych zdań brzmi Colorless green ideas sleep furiously, czyli „Bezbarwne zielone idee wściekle śpią”.
Autorem zdania jest Noam Chomsky, kiedyś językoznawca, później krytyk współczesnego społeczeństwa, publicysta i działacz o poglądach lewicowych. Zdaniem o bezbarwnych ideach chciał zilustrować niezależność gramatyki i semantyki oraz podkreślić kreatywny aspekt języka, czyli to, że mówiąc, nie odtwarzamy zasłyszanych wcześniej wypowiedzi, tylko tworzymy nowe, własne, w tym takie, których nikt wcześniej nie utworzył.
Zdanie Chomskiego miało być nonsensowne, ale czytelnicy spłatali mu figla i nadali jego zdaniu sens na zasadzie metaforycznej. Można to zrobić na wiele sposobów, np.: zielone znaczy niedojrzałe, bezbarwne znaczy nijakie, a spać wściekle to czekać w uśpieniu, ale wewnątrz aż gotować się od ukrytej energii. Niech no te idee się obudzą, a wtedy zobaczymy, jakie są naprawdę!
Czas płynie i dzisiejsi czytelnicy mogą zinterpretować Chomskiego na nowo. Zielone znaczy teraz ekologiczne, bezbarwne znaczy czyste jak powietrze bez smogu, wściekle spać – czyżby to zapowiedź buntu klimatycznego młodych aktywistów pod wodzą Grety Thunberg? Słynne zdanie Chomskiego pochodzi z 1957 r.
Wcześniejszy o trzy dekady jest przykład przytoczony przez Ogdena Richardsa (językoznawcę i filozofa, twórcę Basic English) oraz Ivora Richardsa (teoretyka literatury, krytyka literackiego i pedagoga): The gostak distims the doshes. Polski przekład wymaga adaptacji i może brzmieć tak: „Gostak dystumuje dosze”. Ani angielskie, ani polskie zdanie nie znaczy prawie nic, ale sama ich budowa pozwala je zrozumieć do pewnego stopnia, a nawet prowadzić dialogi, np.: „Co to jest gostak?” – „Gostak jest tym, co dystymuje dosze”. „OK, ale co to są dosze?” – „Dosze to to, co dystymuje gostak”. „Aha, ale co znaczy dystymować?” – „Robić to, co gostak robi doszom”. Jasne, prawda?
Wśród słynnych zdań, które można zrozumieć, nie rozumiejąc ani jednego słowa, jest rosyjskie; pochodzi od językoznawcy Lwa Szczerby: Глoкая кyздра штeко будланyла бoкра и курдячит бокрёнка, w transkrypcji: „Głokaja kuzdra sztieko budłanuła bokra i kudriaczit bokrionka”. Osoby znające rosyjski mają szansę wyczytać z tego przykładu więcej niż z poprzednich, a to ze względu na podobieństwo niektórych słów do wyrazów języka rosyjskiego. Na przykład rosyjskie kudriawyj znaczy kędzierzawy, a na -onok kończą się m.in. nazwy małych zwierząt (jak w polskim kotek albo lwiątko), więc nasuwa się myśl, że kuzdra mierzwi sierść bokrionkowi, a przed chwilą sztieko (mocno?) budłanuła (trąciła?) bokra. Ten ostatni kiedyś też był bokrionkiem, ale urósł i teraz jest dużym bokrem.
Jeszcze więcej wskazówek, jak czytać niejasny tekst, znajdziemy w wierszu Jabberwocky z Po drugiej stronie lustra. Oryginał Lewisa Carrolla miał wiele polskich przekładów, początkowy fragment w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego brzmi: „Było smaszno, a jaszmije smukwijne/ Świdrokrętnie na zegwniku wężały”. Tłumacz obficie korzysta z kontaminacji, czyli krzyżuje słowa, nie oglądając się na ich budowę: smaszno to jednocześnie smacznie i strasznie (straszno!), jaszmije to w jednym ciele jaszczurki i żmije, smukwijne są, bo i smukłe, i wiją się wężowato, świdrokrętnie nie wymaga wyjaśnień i tylko zegwnik trochę tajemniczy.
To jednak nic w porównaniu z tekstami, które rodzą się wcale nie pod piórem lingwistów ani eksperymentujących z językiem poetów, tylko zwyczajnie, w codziennej komunikacji. Oto fragment z opisu rozgrywki brydżowej: „Jeżeli obrońca W wyrzuci małego kiera, to rozgrywający odegra asa kier i przejdzie do ręki asem pik, aby skorzystać z wyrobionej damy kier”. Autor tego felietonu przyznaje, że w brydża nie gra. Owszem, grał trochę w szkole dla towarzystwa, ale nic z gry nie rozumiał i nadal mało rozumie, więc „wyrobiona dama kier” brzmi w jego uszach tyleż intrygująco, co zabawnie.
Dajmy spokój brydżystom: wystarczy, żeby siebie nawzajem rozumieli, bo języki specjalistyczne ani środowiskowe nie muszą być zrozumiałe dla osób z zewnątrz. Ale co począć, gdy przemawia ksiądz albo polityk, z założenia do wszystkich, ale tak, jakby połowę słuchaczy ignorował lub miał za głupców. Albo gdy pismo z urzędu składa się z wyrazów niby znanych, ale tak cudnie poskładanych, że ni w ząb nie można zrozumieć („nie idzie zrozumieć” – mówią niektórzy nad Wisłą). Nie będziemy tu cytować przykładów, niech każdy sam poszuka, to nietrudne. Na tle języka naszych przywódców duchowych i świeckich, na tle urzędniczej abrakadabry bezbarwne zielone idee, gostaki dystymujące dosze, głokie kuzdry i jaszmije smukwijne wyglądają całkiem niewinnie, a nawet budzą sympatię.
Rzeczywistość potrafi być straszniejsza niż świat wyobrażony.