Z Bogiem, Morganie Freemanie Z Bogiem, Morganie Freemanie
i
zdjęcie: Corey Nickols/Contour by Getty Images
Marzenia o lepszym świecie

Z Bogiem, Morganie Freemanie

Artur Zaborski
Czyta się 9 minut

Jeden z najbardziej znanych aktorów hollywoodzkich w kinie udziela się już coraz rzadziej. Powodem bynajmniej nie jest wiek. 82-letni Morgan Freeman ma krzepę. Dowód? Przez ostatnie trzy lata razem z ekipą National Geographic zjeździł wszystkie kontynenty w poszukiwaniu śladów Boga. Laureat Oscara za film Za wszelką cenę i Złotego Globu za Wożąc panią Daisy dotarł do miejsc, gdzie okazał się zupełnie anonimowy.

„Wcielałem się zarówno w ludzi szlachetnych, jak i tych o wątpliwej moralności – tłumaczy mi Freeman, kiedy spotykamy się w Four Seasons Hotel w Los Angeles. – Grałem biednych i bogatych, ładnych i brzydkich, atrakcyjnych i odpychających. Teraz przyszła pora, żebym zadał sobie pytanie, co ich wszystkich łączy. Odpowiedź nasuwa się sama: każdy z nich musi wchodzić w relacje z drugim człowiekiem i sobą samym. A skoro tak, to musi mieć też jakiś stosunek do Boga. Zaczęło mi bardzo zależeć, żeby sprawdzić jaki”.

Pomysł od razu podchwyciła stacja National Geographic, dała mu ekipę i wysłała w podróż po świecie. W efekcie powstał nominowany do Emmy trzysezonowy serial dokumentalny W poszukiwaniu Boga z Morganem Freemanem, który stacja regularnie emituje. Aktor zdradza w nim swoją refleksyjną naturę dającą o sobie znać już na samym początku naszego spotkania – w niczym nieprzypominającego pogadanki z celebrytą. Bliżej mu do rozmowy z doświadczonym filozofem.

Artur Zaborski: Czy we współczesności jest miejsce dla Boga?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Morgan Freeman: Bóg będzie obecny w naszym życiu, dopóki ludzie umierają. Koncept Boga jest nam potrzebny, żeby zrozumieć trudy codzienności. Nigdy jeszcze zachodnia cywilizacja nie żyła na takim poziomie jak dziś. Mamy dostęp – w jakim zakresie, to już inna sprawa – do informacji, służby zdrowia, nauki. Rozwijamy się, żyjemy wygodnie, mamy coraz mniej strapień. Nie przejmujemy się tym, że za tydzień naszą rodzinę może zdziesiątkować pomór, ani tym, że w lecie pole nie obrodzi i zimą będziemy przymierać głodem. Efektem obniżonego strachu jest laicyzacja. Dawniej nagrodą był spokój, o niego się modliliśmy. Dzisiaj spokój stał się normą – dopiero gdy jest zaburzony, zwracamy się ku Bogu. Tym, co jest w stanie skutecznie go zmącić, jest już chyba tylko śmierć. I to ona pozwala Bogu tak świetnie się trzymać mimo galopujących przemian społecznych.

Sam zaczął Pan badać kondycję Boga właśnie ze strachu?

Nie, zaciekawiło mnie co innego: relacja łącząca człowieka z Bogiem. Na Zachodzie ludzie zwracają się do niego z prośbami, wierzą, że się nami opiekuje. Niby to my jesteśmy mu podlegli, ale tak naprawdę to on podlega nam – jest odpowiedzialny za nasze życie, za doglądanie nas, za strzeżenie każdego człowieka przed złem. Zaciekawiło mnie, jak w innych kulturach patrzy się na tę kwestię. Chciałem dociec, czy w każdym wyznaniu przeciąga się Boga na swoją stronę, czy tylko na układającym relacje hierarchicznie Zachodzie.

Wnioski?

Postrzeganie Boga różnicuje się właś­nie ze względu na relacje, w jakie wchodzi z człowiekiem. Jedną z ciekawszych lekcji było odkrycie, że kiedy antropolodzy z Zachodu zapuszczali się do krajów Ameryki Południowej albo Afryki, patrzyli na ichniejszych bogów ze swojej perspektywy. Niespecjalnie zagłębiano się w kwestie ich stosunku do ludzi. Zakładano, że Bóg ma ludzi otaczać płaszczem opieki, zwyciężać śmierć, nagradzać za dobre życie. Tymczasem okazało się, że w wielu kulturach Bóg jest siłą destrukcyjną, która gnębi człowieka przez całe życie, a śmierć jest jego ostatecznym zwycięstwem. Chrześcijaństwo wpoiło nam, że kształt naszego życia ma związek z systemem nagród i kar, które stosuje wobec nas Bóg. W niektórych plemionach Afryki takich wychowawczych metod w ogóle się Bogu nie przypisuje. On jest bardziej rozkapryszonym dzieckiem, które prześladuje człowieka, bo mu wolno. Jest po prostu nieopanowaną siłą, jego przywilej polega na tym, że nic i nikt Go nie ogranicza. Takich wariacji jest całe mnóstwo, a jednak nie porusza się tego tematu w sferze debaty publicznej, nie uczy się nas o tym w szkole w naszej kulturze, która nie dopuszcza myśli, że Bogu można byłoby odebrać celowość działania. My – zakochani w racjonalizmie – zakładamy, że Bóg też jest na wskroś racjonalny. Afrykańskie plemiona dają mu znacznie więcej swobody.

To chyba naturalne, bo przecież jedną z najważniejszych funkcji religii jest porządkowanie ­chaosu.

Znów operuje pan perspektywą Zachodu. My uznaliśmy, że potrzebujemy kogoś, kto nam uporządkuje życie. Tamto plemię uważa, że musi samo uporządkować to, co napsoci ich Bóg. W naszym społeczeństwie też coraz więcej osób przekonuje się, że rytuał to za mało, żeby zaprowadzić porządek. Owszem, życie według zaoferowanych przez religię prawideł ma strukturę, w której łatwo się odnaleźć. Myślenie o świętach, poście, adwencie i całej masie innych cyklicznych wydarzeń z kalendarza liturgii pozwala nam się poczuć bezpiecznie, bo gdy myślimy o przyszłości, nie maluje nam się przed oczami pustka. Potrafimy przecież obliczyć, ile tygodni zostało do Wielkanocy, a ile do Bożego Narodzenia. I jest pewne, że zarówno jedno, jak i drugie się wydarzy. Tak samo wiemy, że czeka nas śmierć, a religia daje nam obietnicę życia po niej, w innych warunkach. Rzecz w tym, że rytuał nie zaspokaja już w pełni naszych potrzeb duchowych, które w stechnicyzowanym świecie wcale nie maleją. Dziś po prostu trudno oczekiwać, że kiedy podróżowanie stało się tak łatwe, a kontakt tak szybki, wejście do tej samej świątyni wystarczy nam tak samo, jak wystarczało naszym pradziadom, którzy nierzadko przez całe życie nosa nie wyściubili poza miejscowość, gdzie mieszkali.

Jak na te potrzeby dzisiaj odpowiadamy?

Coraz bardziej popularne stają się praktyki duchowe – medytacja, joga, buddyzm, które można uprawiać wszędzie, bo nie są ograniczone do świątyni. Skupienie na sobie, na swoich wewnętrznych potrzebach to jasny kierunek w XXI wieku. Chcemy słuchać siebie, a nie ludzi, którzy grzmią, według jakiego modelu mamy żyć. Mnóstwo religii romansuje z polityką, co kończy się utożsamianiem wyznania z opcją polityczną. A przecież zupełnie nie o to chodzi w wierze. Odchodzi się od ducha, koncentruje się na doczesności. A my nie chcemy, żeby nam mówić, co mamy myśleć. Gdy medytujemy albo uprawiamy jogę, odcinamy się od myślenia o świecie i społeczeństwie. Trudno przecież oczekiwać, żeby instruktor na zajęciach mówił nam, jak mamy głosować w wyborach. Właśnie dlatego moje podróże były fascynujące, gdy odkrywałem, że żyjące w sposób tradycyjny plemiona są bardziej zaspokojone duchowo niż my, którzy wprzęgliśmy religię w inne obszary życia.

Nie ma co się dziwić, że w dobie napięć religijnych wyznawcy danej wiary zabezpieczają się, formując się w grupy i szukając wstawiennictwa polityków.

Według mnie to nie religia szuka wstawiennictwa, tylko polityka – ta druga jest znacznie bardziej zagrożona, bo jest czasowa, a ta pierwsza trwa nieprzerwanie od wieków. Kiedy zawitaliśmy do Prowansji we Francji, trafiliśmy do jednej ze starych synagog. Poznaliśmy zawiadującego nią rabina, który niemal przez całe życie studiował kabałę, żeby zrozumieć starożytne teksty wyryte na murach świątyni, dziś zupełnie nieczytelne. Towarzyszyła mi wtedy współpracująca ze mną muzułmanka. Zastanawiałem się, czy ich różne wyznania spowodują jakieś tarcia.

Co się okazało?

Że natychmiast znaleźli wspólny język, bo połączyło ich zacięcie do odkrywania śladów Boga z przeszłości. Jej nie przeszkadzało, że chodzi przecież o innego Boga, a on nie miał najmniejszego problemu z dopuszczeniem jej do swoich odkryć, choć mógł je zarezerwować tylko dla swoich wyznawców. Oboje wiedzieli, że mogą się wzbogacić, jeśli odszyfrują tamte zapisy.

Antyczne apokryfy mogą być pomocne współczesnym?

Jeśli religia jest praktyką duchową, a nie opcją polityczną, nigdy nie straci na aktualności, niezależnie od tego, jak bardzo pójdziemy do przodu jako cywilizacja. Przekonałem się o tym w Anglii, kiedy witaliśmy wschód słońca na modłę druidów razem ze 150 osobami. Wszyscy staliśmy w kamiennym kręgu, który wyglądał raczej na teatr, a nie na świątynię. Szedłem tam z myślą o zabawie, która mnie czeka. Nie liczyłem na doświadczenia duchowe. Kiedy pierwsze promienie słońca zaczęły oświetlać krąg, a ja oglądałem, jak kolejne snopy światła wydobywają gigantyczne kamienie z mroku, który najpierw usuwa się w cień, a potem zupełnie ginie, poczułem niecodzienne zespolenie z naturą. Zrozumiałem, jak wielki wpływ może mieć na mnie zwykłe przesilenie dnia i nocy. Coś, czego na co dzień nie afirmuję ani nie czczę, stało się olśnieniem. Uporanie się światła z mrokiem unaoczniło mi, z jak wielką mocą mam do czynienia. W takich chwilach nachodzi człowieka pytanie, czy to możliwe, żeby za takim popisem sił nie stało nic więcej. Wtedy, o szóstej rano, zacząłem dzień od takiej refleksji, która została ze mną na długo. Od tamtej pory powtarzam znajomym, jak dużo tracą, budząc się po wschodzie słońca.

Nie uwierzę, że uniknęliście­ ­zupełnie napięć wśród wyznawców.

Kiedy pojechaliśmy do Ziemi Świętej, nie udało nam się zarejestrować kamerą całego materiału. Byliśmy w świątyniach, które są podzielone na części należące odpowiednio do grekokatolików, Ormian, franciszkanów, Syryjczyków i tak dalej. Gdy dostawaliśmy pozwolenie na kręcenie od jednych, drudzy denerwowali się i zagłuszali nasze nagranie. Nigdy nie zapomnę, jak w bazylice Grobu Świętego prawosławny kapłan wyjął komórkę i odpalił z niej bardzo głośną muzykę. To był stary model, cegła z lat 90., która grała tę melodyjkę na tyle głośno, że nie byliśmy w stanie zapisać żadnego innego dźwięku. Gdy wróciliśmy na nagranie innego dnia, to z kolei wierni zaczęli stukać wszystkim, co mieli pod ręką, o podłogę. Sytuacja powtórzyła się w Betlejem w świątyni, w której o minutę przekroczyliśmy czas wyznaczony nam na nagranie, więc kapłani jak ze stoperem w ręku zaczęli stukać kluczami o podłogę i ściany. Mieli wprawę w zakłócaniu ujęć!

Na czym więc Pańskim zdaniem polega sukces ich koegzystencji?

Najważniejsza lekcja, jaką wyciągnąłem z moich podróży, jest taka, że nie można zaprzeczyć czyjejś wierze. Wierzę w to, w co wierzę, a ty wierzysz w to, w co wierzysz. Nikt nie może powiedzieć mi, że się w swojej wierze mylę, tak samo jak tobie nikt nie może powiedzieć, że mylisz się w swojej. To, że różne odłamy funkcjonują na terenie jednej świątyni, właśnie stąd się bierze. Wzajemne poszanowanie gwarantuje trwanie w dobrych relacjach. Tylko potępiana w większości religii arogancja, która każe stawiać własnego Boga nad innych, prowadzi do konfliktu i rozlewu krwi. Wśród ludzi różnych wyznań nauczyłem się jeszcze większego szacunku do drugiego człowieka.

Nawet kiedy wyznawca należy do sekty?

Kiedy dotarłem do Wietnamu, gdzie spędziłem czas z wyznawcami Cao Dai, starałem się dociec, dlaczego świat postrzega ich jako sektę. Przekonałem się, że to z powodu ich politycznych asocjacji. Kiedy w Wietnamie trwała wojna, wyznawcy Cao Dai chcieli dołączyć do Indochin. Od tamtej pory nie patrzy się na to, co jest w ich wyznaniu istotne, tylko na ten polityczny aspekt. Zrozumiałem, że w podobny sposób postrzega się islam, który dzięki mediom jest utożsamiamy z terroryzmem – nie tylko na Zachodzie, ale też na przykład w Chinach, gdzie budzi jeszcze gorsze skojarzenia. Zatrważa mnie, że tak chętnie nagłaśniamy tylko jeden aspekt religii. Rolą mojego programu jest pokazać różne oblicza. Milczymy choćby o tym, że islam to religia przebaczania. Nigdy nie zapomnę spotkania z muzułmaninem w Londynie, który przebaczył mordercom swojego syna. Powiedział mi, że mógł się na to zdobyć wyłącznie dlatego, że ma wiarę, która strzeże go przed zemstą. Nie mam w sobie cienia wyrozumiałości dla wyznań, które wchodzą w negatywne relacje ze społeczeństwem, ale domagam się całościowego patrzenia na nie, nie tylko z jednej perspektywy.

Sam wierzy Pan w Boga?

Oczywiście. Gdyby nie było Boga, nie byłoby mnie. Wierzę w Boga, który jest miłością – do drugiego człowieka albo do planety. Moje podróże upewniły mnie w przekonaniu, że to jedyny słuszny koncept, który powraca w każdym napotkanym przeze mnie wyznaniu. Nawet w przypadku afrykańskiego Boga-psotnika, o którym opowiadałem, powraca kwestia miłości do planety. Plemię wierzy, że musi o nią zadbać z całych sił, bo w przeciwnym razie boży szkodnik ją zdewastuje. Czyż to nie jest piękne? Kiedy wróciłem z tamtej podróży do domu w USA, włączyłem wiadomości. Wie Pan, jaką pierwszą informację podali? Że moja ojczyzna przeznaczyła miliony dolarów na zakup broni. Wówczas zatęskniłem za takim Bogiem-szkodnikiem, który mobilizowałby nas do ratowania planety i siebie nawzajem przed jego siłą. Może wtedy przestalibyśmy się skupiać na wzajemnym wyniszczaniu siebie.

Czytaj również:

Myśl od ciała uleciała Myśl od ciała uleciała
i
zdjęcie: Maksymilian Dobroczyński
Złap oddech

Myśl od ciała uleciała

Katarzyna Sroczyńska

Z myśleniem jest jak z seksem: jest go i za dużo, i za mało – mówi prof. Bartłomiej Dobroczyński. I zachęca do tańca, który pozwoli odpocząć naszym mózgom od mentalnej paplaniny (przygrywają Mahler i Ramones).

Katarzyna Sroczyńska: Dużo Pan myśli?

Czytaj dalej