Z duchami za pan brat Z duchami za pan brat
i
ilustracja: Daniel de Latour
Wiedza i niewiedza

Z duchami za pan brat

Stasia Budzisz
Czyta się 8 minut

Pod pewnymi względami na Kaszubach czas się zatrzymał. Wciąż możemy tu skorzystać z usług baby, która odczyni rzucony na nas urok. Albo obejrzeć taniec z obrazami świętych, a nawet poczuć obecność ducha…

Rytuały naszych babć traktujemy z przymrużeniem oka. Śmiejemy się z okadzania, zamawiania chorób czy rytualnego palenia świec. A jednocześnie niektórzy z nas dobrowolnie poddają się temu w kościele. Dajemy się kropić święconą wodą, okadzać kadzidłem, mod­limy się w intencji chorych, spożywamy rytualny chleb. Nie oszukujmy się – to nie są tylko symbole. Zjawisko to sięga dużo głębiej, a swoje korzenie ma w kultach rdzennych, które opierały się na magii. Ta zaś była nieodzowną częścią życia naszych przodków. I bynajmniej nie zakończyła się wraz z epoką, którą opisał Kraszewski w Starej baśni. Zmieniły się jedynie układy, a ona sama przybrała inne formy. Nadal pozostała tym, czym była – myśleniem życzeniowym. Nie zniknęła więc. A już na pewno nie na Kaszubach.

W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że Kaszuby to styk trzech kultur: kaszubskiej – przedstawicielki jednej z najdłużej zachowanych kultur słowiańskich, germańskiej oraz polskiej, a w zasadzie katolickiej, bo w tym zakątku Polski często stawia się znak równości między jednym a drugim. To pogranicze, a te zazwyczaj są najciekawsze. Wszystko jest tu inne, przejściowe, w ciągłym procesie. Od zawsze mamy więc multikulturalizm i choć katolicyzm stara się nas ujednolicić, nie wszędzie mu się to udaje. Życie duchowe Kaszubów, wprawdzie mocno zdominowane przez kulturę polskokatolicką, trzyma się jeszcze resztkami sił, a jego przejawy widać w domach i wielu oddolnych inicjatywach.

Kto wierzy w gusła…

…temu dupa uschła. Od dziecka to słyszałam. Jako porządna katolicka rodzina co niedzielę chodziliśmy do kościoła. A oprócz tego: w czasie postu – na gorzkie żale i drogę krzyżową, w maju – na majowe, w czerwcu – na czerwcowe, w październiku – na różaniec, w grudniu zaś – na roraty. I obowiązkowo raz w roku na spowiedź wielkanocną. Całe nasze życie i wszelką nadzieję na lepsze jutro pokładaliśmy w Bogu. Tak nas przynajmniej uczono od małego. Nie żebyśmy jakoś szczególnie się nad tym zastanawiali, ale mocno w głowach siedziały nam przysłowia „Jak trwoga, to do Boga” i „Bez Boga nie przystępuj proga”.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nie rozmyślaliśmy nad tym, dlaczego szukaliśmy pomocy u św. Antoniego, gdy „diabeł coś ogonem przykrył”, albo u św. Krzysztofa, kiedy wsiadaliśmy z dorosłymi do samochodu. A już w ogóle nie łączyliśmy faktów, kiedy matka podczas burzy stawiała w oknie zapaloną gromnicę pełniącą funkcję piorunochronu. Świecę wcześniej poświęcił ksiądz w dniu Matki Boskiej Gromnicznej. Nie zastanawialiśmy się też, dlaczego w razie pożaru trzeba było z komórki wyciągnąć sól i wrzucić szczyptę w ogień, by go ugasić. Na tę sól, naturalnie, także spadły krople wody święconej z księżowskiego kropidła, tyle że w dniu św. Agaty. Nikomu nie przyszło do głowy, by zapytać, po co się święci samochody, motory, rowery lub kredę, którą potem rysuje się krzyże na drzwiach. Wiadomo było, że dla ochrony. Tak było i już. Poświęcone działało, niepoświęcone – nie.

I to nie były gusła. Bo z gusłami od początku swojego istnienia walczył przecież Kościół. Tego też nikt z nas nie podawał w wątpliwość. Jakoś znowu nie łączyliśmy faktów, że Kościół sprytnie zaadaptował to, czego nie dało się wyplenić. Ustanowił nowe zaklęcia, ale ich efekt miał być przecież taki sam: jedna modlitwa chroni przed złem, druga – przed chorobą, a trzecia nas wspomaga itp. Wiadomo, liczy się intencja. No i święci, którzy odpowiadają za wiele żywiołów albo zdarzeń.

Gusła były wtedy, kiedy ktoś próbował zajrzeć w przyszłość, skontaktować się z duchami albo leczyć za pomocą ziół i zaklęć. Były również wtedy, kiedy społeczność zachowywała się „nieracjonalnie”, np. dokonując raz w roku obrządku ścięcia kani – obarczonej odpowiedzialnością za wszelkie złe uczynki, których się dopuszczono. Ptak pełnił funkcję kozła ofiarnego i tracił życie za grzechy członkiń oraz członków wspólnoty.

Ale na niektóre odstępstwa od ustanowionej przez siebie normy Kościół przymyka oko. Przykładem jest taniec ze świętym obrazem.

Pokłony feretronów

W 2013 r. w Internecie popularność zys­kał film Aerobik ze świętym obrazem nakręcony podczas odpustu w Kalwarii Wejherowskiej. Kaszubski Harlem Shake wywołał falę śmiechu i oburzenia. Kaszubi byli nazywani oszołomami, ciemnogrodem, ­opętanymi, a przez wrażliwszych – bluźniercami. Fakt, taniec z Męką Pańs­ką, św. Maksymilianem Kolbem czy św. Tere­są może wzbudzać wesołość, zwłaszcza gdy pląsa się nie pod tradycyjny tusz, ale pod melodię Najtrudniejszy pierwszy krok albo – bardziej współcześnie – Miłość w Zakopanem. Jednak nie o to w pokłonach feretronów przecież chodzi. To coś więcej niż wygibasy. Mają nawet swój regulamin, bo według źródeł Kaszubi tańczą już od 370 lat (choć pewnie dłużej). Po pierwsze feretron mogą nieść tylko panny i kawalerowie (aczkolwiek istnieje bractwo, w którym udzielają się żonaci mężczyźni). Po drugie obraźniczki i obraźnicy muszą być sprawni fizycznie, bo waga obrazu sięga od 30 kg do 110 kg. Po trzecie musi im się chcieć, bo nie ma z tego profitów innych niż duchowe.

Dla Kaszubów feretron to coś więcej niż ikona z wizerunkiem świętego. To obraz mający moc uzdrawiania. Samo przebywanie w jego obecności wymaga odpowiedniego zachowania i szczególnego szacunku. W pewnym sensie jest traktowany jak człowiek, którego obecności się pożąda i w którego towarzystwie chce się przebywać. Nawet mówi się o nim jak o człowieku. Feretron nie jest niesiony na pielgrzymce – on idzie, kłania się, tańczy. Uczestniczy w obrządkach przejścia obraźniczek i obraźników: odprowadza ich do ołtarza, kiedy biorą ślub, i żegna się z nimi na pogrzebie. Jest też ważnym członkiem parafii, w której się znajduje.

U większości duchownych – zwłaszcza tych, którzy nie pochodzą z Kaszub albo nigdy tu nie pracowali – pokłony feretronów początkowo budzą konsternację. Często nie wiadomo, co o nich myśleć i jak się zachować. Podczas pielgrzymek feretrony nie tylko kłaniają się na pożegnanie i przywitanie, lecz także tańczą w planie koła, czyli symbolu harmonii i doskonałości, oraz krzyża – czterech stron świata, również przy mijanych kapliczkach z Matką Boską i przy Bożych Mękach, jak nazywamy przydrożne krzyże.

Kościół w Polsce nie zabronił Kaszubom tańczyć z obrazem – przygląda się temu, traktuje jak koloryt lokalny, ale nie robi nic, by rozwijać tradycję. Decyzja o tym, czy feretron będzie się kłaniał, zależy więc od chęci parafian. Dziewczyny i chłopcy sami się organizują, sami się uczą, sami wymyś­lają układy i sami ćwiczą. Księża (z reguły) im nie pomagają, ale też nie przeszkadzają.

Nie wiadomo, skąd wziął się ów niecodzienny zwyczaj, więc przypuszczalnie źródeł możemy szukać w kultach rdzennych. Taniec należał do ważniejszych rytuał­ów dziękczynnych i niewykluczone, że właśnie dlatego budzi niepokój oraz lekką niepewność. To w końcu jedna z najstarszych form magii, a na Kaszubach zaklinało się nim rzeczywistość jeszcze w XX w. Rytualnie, by zapewnić sobie dostatek, kobiety tańczyły wokół kołowrotków albo z kądzielą w ręku, a mężczyźni wokół sieci rybackich.

Na psa urok!

Urodzajowi i pomyślności trzeba pomóc. Podobnie jak zdrowiu, które czasem szwankuje. Tym na Kaszubach zajmują się – jeszcze do dziś – baby, czyli kobiety, które „wiedzą”. Wciąż wierzy się tu, że istnieją ludzie, którzy mają złe oko i mogą rzucić urok, często nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Na wszystko jednak znajdzie się antidotum albo zabiegi prewencyjne. Zapobiegawczo nie należy nikogo i nic za bardzo chwalić albo roztkliwiać się nad cudzą urodą. Takie zachowanie jest nie tylko podejrzane, lecz także – a może przede wszystkim – niebezpieczne. Do chwalących podchodzimy na Kaszubach z dużą dozą nieufności, sami też wyrażamy zachwyt bardzo rzadko.

Najbardziej narażone na „zadanie” uroku są nieochrzczone dzieci. Dlatego jeszcze na początku XX w. akuszerki kąpały nowo narodzonego malucha w wodzie ze święconymi ziołami. Podobnie jest z niewielkimi zwierzętami hodowlanymi: kurami, kaczkami, gęsiami. Te, które ktoś zauroczył, słaniały się na nogach, pociły, mdlały. Pamiętam, jak nasze kaczki baba przepuszczała przez nogawkę męskich spodni, szepcząc pod nosem zaklęcie, które nazywała modlitwą. Cicho, tak aby jej słów nie usłyszał ktoś niepożądany, kto mógłby je wykorzystać w niecny sposób. Nikt tego nie ukrywał ani się temu nie dziwił, a kaczki rzeczywiście wchodziły do nogawki mokre, a wychodziły z niej suche. I przeżyły.

Oczywiste było również to, że osoby mogące rzucić urok unikały wchodzenia do cudzych budynków gospodarczych. A kiedy nie było innego sposobu i musiały przekroczyć jakiś próg, wkładały palce za szlufkę od spodni, co neutralizowało złe oko.

Najgorszą rzeczą, jaka mogła się przytrafić człowiekowi, był kołtun. Niczego się tak w dzieciństwie nie bałam jak właśnie kołtuna. Mógł on powstać na głowie wtedy, gdy obca kobieta pochwaliła twoje włosy, a pojawiał się na pewno, kiedy ich dotknęła. Broniłam się więc jak lwica przed dłońmi obcych, bo wiedziałam, że kołtuna nie można obcinać, gdyż grozi to obłędem lub śmiercią. Kiedy się już go miało, trzeba było smarować włosy sadłem z czarnego psa (wyjątkowo okrutna perspektywa!), a potem kiedy odrósł, oderwać od głowy rozżarzonym drutem i zakopać pod krzyżem na rozstaju dróg.

Co prawda nigdy nie poznałam nikogo z kołtunem, ale dziecięca wyobraźnia działała doskonale. Niedawno przeczytałam, że istnieje zabieg prewencyjny – wystarczy nosić przy sobie szkaplerz maryjny z zaszytą w środku poświęconą kolendrą. Pomyśleć, że ów amulet mógł pozbawić moje dzieciństwo stresu… Do dziś jednak nie wyrzucam na wiatr wyczesanych włosów. Babcia zawsze powtarzała, że mają one wielką siłę i lepiej, by nie wpadły w niepożądane ręce.

Światy równoległe

„Matka Maria podróżowała przez kraj,
W ręku miała trzy róże:
Jedną zgubiła,
Drugą spaliła,
Trzecia znikła”.

Do baby chodzi się też z różą, czyli boles­nym zaczerwienieniem spowodowanym strachem. Różę trzeba zamówić trzy razy przez trzy dni, przed zachodem słońca. Ile bab, tyle na nią sposobów. Każdy przekazany przez matkę albo babcię. Z pokolenia na pokolenie. I choć dziś baby przegrywają z lekarzami, to nadal – profilaktycznie – oprócz wizyty u doktora odwiedza się trzy dni z rzędu babę. A nuż…

Odwiedzinom z reguły towarzyszy lekki niepokój. A bo to wiadomo, czego się po takiej babie spodziewać? Jeśli rzeczywiście wie, jak rozprawić się z chorobą, to bliżej jej do tajemnic niedostępnych zwyk­łym śmiertelnikom. A zatem i do świata równoległego.

Na Kaszubach mojego dzieciństwa obcowanie z duchami było czymś prawie naturalnym. Umarli nigdy do końca nie odchodzili. Duchy to element kaszubskiej codzienności. Odwiedzają nas w snach, dają o sobie znać. Nie powinniśmy się ich bać, co łatwo powiedzieć, a gorzej zastosować. Żyjemy jednak w symbiozie i staramy się nie wchodzić sobie w drogę. To trochę magiczne, kiedy się wierzy, że ktoś „stamtąd” nas pilnuje.

ilustracja: Daniel de Latour
ilustracja: Daniel de Latour

Czytaj również:

Kobiety, które wiedzą Kobiety, które wiedzą
i
ilustracja: Mieczysław Wasilewski
Wiedza i niewiedza

Kobiety, które wiedzą

Stasia Budzisz

Ja jestem wierząca, i w to też wierzę. Mówi się, że ludziom, którzy nie wierzą, to nie pomaga, ale czy to jest prawda, to ja nie wiem, ale trzeba może w to wierzyć, żeby to pomogło.

Oficjalnie ostatnią kaszubską czarownicę utopiono w 1836 r. w Chałupach. Ale w rzeczywistości samosądy miały miejsce jeszcze na początku XX w. Pamiętała to moja cioteczna babka, która do­s­konale znała się na „tych sprawach”. Potrafiła zdejmować uroki, odżegnywać różę i leczyć ziołami. To wystarczyło, by stać się w oczach społeczeństwa czarownicą. Bo przecież jakim cudem kobieta mogła zdobyć taką umiejętność, jeśli nie za sprawą diabelskich sztuczek?

Czytaj dalej