Ja jestem wierząca, i w to też wierzę. Mówi się, że ludziom, którzy nie wierzą, to nie pomaga, ale czy to jest prawda, to ja nie wiem, ale trzeba może w to wierzyć, żeby to pomogło.
Oficjalnie ostatnią kaszubską czarownicę utopiono w 1836 r. w Chałupach. Ale w rzeczywistości samosądy miały miejsce jeszcze na początku XX w. Pamiętała to moja cioteczna babka, która doskonale znała się na „tych sprawach”. Potrafiła zdejmować uroki, odżegnywać różę i leczyć ziołami. To wystarczyło, by stać się w oczach społeczeństwa czarownicą. Bo przecież jakim cudem kobieta mogła zdobyć taką umiejętność, jeśli nie za sprawą diabelskich sztuczek?
Według legendy sabaty odbywały się w czwartki, ale ciocia-babcia nigdy o nich nie wspominała. Nie mówiła też o „Łysych Górach”, w które bogaty jest polodowcowy krajobraz Kaszub, a na które czarownice latały na miotłach, ożogach albo (sic!) łopatach. To wiem z książek.
Mówiła natomiast o strachu przed ludźmi. W młodości bała się, że poddadzą ją próbie wody, jak tę ostatnią osądzoną, w Chałupach – Krystynę Ceynowinę. Próba wody była najczęściej stosowaną techniką sprawdzania, czy dana kobieta ma konszachty z diabłem. Mówiono, że czarownice są lekkie jak piórko i nie toną. Pławionej czarownicy wiązano prawą dłoń z lewą stopą oraz lewą dłoń z prawą stopą i na linie opuszczano do wody. Nawet gdyby jakimś cudem nie utonęła, dobijano ją wiosłami. Polowano na nie w noc Walpurgii, z 30 kwietnia na 1 maja, ale nie tylko. Niebezpieczne były także noce przesilenia letniego (sobótka), wrześniowa równonoc jesienna, najkrótsza noc roku w grudniu czy święto Matki Boskiej Gromnicznej, inaczej zwane nocą czarownic bądź nocą narodzenia światła. Albo po prostu wtedy, kiedy krowy przestawały dawać mleko, a kury jaja.
Mówiła, że wzbudzała strach i ciężko było z ty