Z niektórymi religiami nie ma żartów. Z innymi jest łatwiej.
Zarost
Żydzi wierzą, że Boga spotkają po śmierci. Odbędzie się to już w momencie śmierci lub nieco później, po pewnym czasie spędzonym w szeolu. Kwestia poczucia czasu w szeolu (podobnie jak kwestia istnienia szeolu), pozostaje otwarta. Różne szkoły rabinackie różnie się na ten temat wypowiadają, ale można przyjąć, że spotkanie z Bogiem w chwili śmierci, czyli wyjście poza czas w wieczność, jest w szeolu jakoś odwleczone, inaczej nie byłoby sensu mówić o szeolu, a żydzi o szeolu mówią, przynajmniej niektórzy. Kładą również kamienie na grobach swoich bliskich, na znak, że zmarli będą spoczywać do końca świata, czyli do ostatecznego zbawienia w dniu Sądu Ostatecznego. Jednak z perspektywy zmarłego, między śmiercią a Sądem Ostatecznym nie płynie już czas, więc można przyjąć, że moment śmierci jest rozstrzygający i tożsamy z momentem Sądu Ostatecznego. Chyba że zmarły trafi do szeolu, czyli będzie miał zachowane jakieś poczucie czasu oraz świadomość, zatem będzie cieniem w dziwnym, trochę strasznym miejscu, nie bardzo wiadomo gdzie. Nawet nie wiadomo, czy zmarły w szeolu będzie wiedział, że umarł.
Egzystencja jest w judaizmie bardzo ważna, najczęściej jednorazowa (wyjątek stanowi kabała, która dopuszcza reinkarnację), a od jej przebiegu zależy ostateczny los człowieka. Znaczy to, że nie ma szans na powtórkę. Kto raz źle przeżył życie, ten przeżył je źle na wieczność. Dlatego w judaizmie z egzystencją nie ma żartów.
Hinduiści i buddyści są życiowymi długodystansowcami. Wierzą w reinkarnację, czyli wierzą, że śmierć nie jest rozstrzygająca dla losu człowieka, gdyż to tylko etap na długiej drodze do stanu ostatecznego (mokszy, samadhi, nirwany albo nibbany). Aby osiągnąć ów stan ostateczny, trzeba jednak umiejętnie umrzeć, we właściwy sposób, tzn. spokojnie, w stanie czułej akceptacji i pogodzenia. Człowiek ćwiczy umieranie w ciągu wielu żywotów. Umieranie w gniewie i rozpaczy nie jest właściwe, ponieważ nie przybliża świadomości do ostatecznego wyzwolenia, zamiast tego pogrąża ją w kręgu przywiązań i wcieleń, w którym istnieje cierpienie. Hindus może mieć nadzieję na to, że właśnie teraz przeżywa ostatnie życie przed ostatecznym wyzwoleniem i że ta śmierć, która teraz nadchodzi, będzie jego ostatnią. Z punktu widzenia hinduizmu i buddyzmu praktyczniej jednak jest się nie przywiązywać do takiej ambitnej, bądź co bądź, myśli i zamiast tego przyjąć, że człowieka czeka jeszcze kilka wcieleń.
Chrześcijaństwo jest formułą pośrednią. Wygląda to trochę tak, jakby Jezus przeniósł hinduizm na grunt żydowski. Bo czym jest zmartwychwstanie, jeśli nie jednorazową reinkarnacją w świecie boskim? Takie zdarzenia występują także w buddyzmie, gdzie można się odrodzić w boskim ciele i świecie, co jednak nie stanowi ostatecznego wyzwolenia. Aby było ono ostateczne, każda forma musi zniknąć, ujawnić swoją pustkę, nawet jeśli jest to forma boska. Dlatego buddyści rozumieją chrześcijan, ale nie uważają zmartwychwstania za wyzwolenie, czyli za osiągnięcie ostatecznego stanu wiecznej nicości. Żydzi i ateiści, którzy nie wierzą w reinkarnację, są często także przeciwnikami chrześcijaństwa. W judaizmie można być co prawda duchem w szeolu, ale bezcielesnym, a w każdym razie cielesność w szeolu jest niepotwierdzona.
Z kolei muzułmanie wierzą w cielesny raj po śmierci, w przypadku zwykłych śmiertelników poprzedzony pobytem w czyśćcowej krainie al-araf, zaś w przypadku bojowników za wiarę – natychmiastowy. W islamie, podobnie jak w judaizmie, z egzystencji się nie żartuje, jednorazowość jej przebiegu i wystawienie na rzeczywistość ostateczną w chwili śmierci dodaje życiu powagi, a groźba piekła wzbogaca powagę grozą. W chrześcijaństwie także brak żartów. Od momentu śmierci zmartwychwstanie człowieka nie zależy już od niego, tylko od Boga oraz od tego, jak przebiegło życie zmarłego.
Buddyści natomiast śmieją się z egzystencji, ponieważ wierzą, że dokonuje się ona wiele razy, aż do skutku, czyli aż do ostatecznego stanu, który jest celem każdej istoty żyjącej posiadającej naturę Buddy. Bóg nie jest tam też żadnym autorytetem, przed którym należałoby się kłaniać albo bać jego wyroku, Bóg jest mieszkańcem wyższego piętra samsary, lata klasą premium exclusive, jada w najlepszych restauracjach, ale – tak jak wszystkie inne istoty – podlega prawu kammy. Natomiast człowiek jest w buddyzmie samodzielny, choć nie samoistny, gdyż jego naturą jest pustka. Przy całej swojej nietrwałości ma do dyspozycji nieskończoność możliwych wcieleń, a w rękach trzyma klucz do wyzwolenia – naturę Buddy oraz techniki medytacyjne i wielokrotne (dzięki reinkarnacji) ćwiczenie się w dobrym życiu i umieraniu. W hinduizmie samodzielność człowieka zasadza się na bezpośrednim związku z Bogiem, czyli na tożsamości duszy ludzkiej – atmana – z duchem wszechświata – brahmanem.
Brzytwa
Z filozoficznego punktu widzenia – od którego dystansują się wyznawcy wszystkich religii, ponieważ taki punkt widzenia zawiesza wiarę – można zauważyć, że dystans metafizyczny dzielący nasze życie tu i teraz od ostatecznego stanu, do jakiego ono zmierza, zmienia się wraz z religią. Najkrótszy jest w islamie i judaizmie, gdzie wystarczy poczekać na śmierć (choć nigdy nie wiadomo, czy nie trzeba będzie posiedzieć w szeolu albo w krainie al-araf), co najmniej równie długi w chrześcijaństwie, gdzie trzeba poczekać na drugie przyjście mesjasza, a najdłuższy w systemach religijnych, w których występuje wiara w reinkarnację (gdzie śmierć nie musi niczego rozstrzygać, a mesjasz nie występuje).
Różnice w dystansie metafizycznym, który nie ma charakteru czasowego ani przestrzennego, lecz symboliczny, wpływają na różnice w sposobie patrzenia na życie, które wiedziemy tu i teraz oraz na nasz stosunek do śmierci. Używając wciąż metafor czasoprzestrzennych, można powiedzieć, że krótkodystansowcy są generalnie bardziej poważni, bo powtórki nie będzie, więc nie ma czasu na żarty. Długodystansowcy są zaś często ironiczni lub wręcz roześmiani, bo jak coś nie wyjdzie w tym życiu, to w następnym może już wyjdzie, a stan ostateczny nigdzie przecież nie ucieknie, wystarczy się do niego tylko odpowiednio przysposobić. Kiedyś się uda.
Posługujący się chętnie tzw. brzytwą Ockhama filozofowie prezentują zwykle światopogląd niepoważny, ponieważ na horyzoncie metafizycznym nie kryje się ich zdaniem żaden nieśmiertelnie poważny sędzia, tylko obojętna na wszystko nicość, która już teraz czyni wszystko niebywale lekkim i sprawia, że życiowe tragedie mają w sobie coś z komedii. Skoro i tak wszystko skończy się w niczym, to wszystko jest już teraz śmiesznie nieważne i bez znaczenia.
We wszystkich religiach istnieją blokady komizmu, nawet w buddyzmie czy hinduizmie. Podstawową blokadą jest cierpienie – wszak cierpiącym nie jest do śmiechu. Kto potrafi się śmiać z własnego cierpienia, ten jest już naprawdę wyzwolony i zasługuje na podziw. Bo śmiech z cudzego cierpienia jest łatwy i niegodziwy.
Nie tylko cierpienie, ale także wiara przeciwdziała śmiechowi. Śmiech z przedmiotu wiary będzie odebrany przez co bardziej drażliwych wierzących jako obraza ich uczuć, natomiast przez nieco mniej drażliwych jako brak poczucia humoru (śmianie się tam, gdzie nie ma się z czego śmiać). Z żydami nie pośmiejemy się z Jahwe, z muzułmanami nie pośmiejemy się z Allaha i Mahometa, z katolikami nie pośmiejemy się z Chrystusa i zmartwychwstania, a z buddystami – tutaj niespodzianka – pośmiejemy się i z Buddy, i z reinkarnacji. Natomiast z filozoficznymi komediantami pośmiejemy się ze wszystkiego, z filozofii, a także z samego śmiechu. Dlatego w poszukiwaniu komediantów lepiej omijać meczety i synagogi, do kościoła też nie ma po co wchodzić, prędzej już do klasztoru buddyjskiego, a najlepiej odwiedzić komedianta w jego domu, w którym śmieje się do rozpuku z całego świata i z siebie samego.