Bez tego człowieka „Przekrój” prawdopodobnie by nie powstał. Nie doszłoby też do spotkania ponad 400 intelektualistów z 46 krajów, o którym krzyczy czerwona okładka numeru 177 z przełomu sierpnia i września 1948 r.
Wydarzenie może nie tyle bez precedensu, bo wzorowane na podobnych, ile jednak dość ważne. Kongresy odbywały się już w 1907 r. w Mediolanie, w 1909 r. w Londynie czy trzy lata później w Bazylei. A potem, w latach 30., były jeszcze Paryż, Amsterdam i Bruksela. Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju obradował we Wrocławiu pod koniec sierpnia 1948 r. Na pomysł, by go zorganizować, Jerzy Borejsza – bo o nim mowa – wpadł zapewne tuż po wojnie. Święcił wówczas triumfy jako założyciel Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik”, powołał także do życia kilka tytułów prasowych, w tym właśnie nasz.
Dawny anarchista, przed wojną student Sorbony – a w owym czasie zastępca kierownika Wydziału Propagandy Komitetu Centralnego – miał w Paryżu liczne kontakty, i to nie tylko wśród intelektualistów. Potrafił je wykorzystać, lawirując zręcznie pomiędzy własnymi ambicjami a wymogami czasów. Każde jego posunięcie śledziło czujne oko władzy.
Pomysł zorganizowania kongresu poparł Andriej Żdanow, ostatecznej zgody udzielił zaś sam Józef Stalin. Epoka, którą nazywamy stalinizmem, właśnie wtedy się zresztą w Polsce zaczynała. Trwała również – od 1947 r. – zimna wojna. Chociaż wówczas nie było wiadomo, czy nie przeistoczy się ona niebawem w prawdziwy konflikt zbrojny. Europa wyraźnie podzieliła się na dwa obozy: kraje, które przyjęły pomoc od Amerykanów zgodnie z wytycznymi planu Marshalla, i państwa „demokracji” ludowej. Sytuacja na arenie międzynarodowej rzeczywiście była niespokojna. Europa podnosiła się z gruzów i nabierała innego kształtu niż ten, w jakim zastała ją druga wojna światowa. To rodziło napięcia.
A zatem kongres. Dziś moglibyśmy określić jego organizację jako próbę ocieplenia wizerunku krajów, które wkrótce przestaną udawać, że zależy im na porozumieniu z resztą świata.
Jeszcze przez chwilę poudawajmy, że to wszystko jest na poważnie. Na liście zaproszonych na ten apolityczny – jakżeby inaczej – kongres znalazły się obie strony tlącego się konfliktu światopoglądowego. Najwięcej członków liczyła oczywiście delegacja ZSRR, bo 50. Francja, Włochy i Wielka Brytania miały po 35–40 przedstawicieli, Polska – niewiele ponad 30, nieco mniej Węgry i Czechosłowacja, a za nimi Rumunia i Bułgaria. Postulowano zaproszenie reprezentantów państw kolonialnych, przyjechały więc m.in. delegacje z Cejlonu i Algierii.
Prasa żyła przygotowaniami do wydarzenia – we Wrocławiu na gwałt kładziono nowe drogi (ponad 200 km) i remontowano budynki. Chcieliśmy pokazać się od jak najlepszej strony. Polskiej delegacji przewodniczył Jarosław Iwaszkiewicz, który jednak słowem o tym wydarzeniu w swoich prywatnych dziennikach nie napomknął. Być może nie podzielał entuzjazmu Borejszy. Wśród zaproszonych Polaków znaleźli się m.in. Tadeusz Kotarbiński, Maria Dąbrowska, Zofia Nałkowska, Antoni Słonimski, Julian Tuwim i Xawery Dunikowski. Episkopat również miał swoich wysłanników, ale nie przyznano się do tego oficjalnie. Zaproszenie otrzymał – z rąk Czesława Miłosza – sam Albert Einstein. Ze względu na stan zdrowia nie udało mu się zawitać do świeżo „odzyskanej” części Polski, ale przekazał list z prośbą o jego odczytanie podczas obrad. Polacy wysłali też samolot po Pabla Picassa. Znany malarz po raz pierwszy podróżował tym środkiem transportu. Kiedy przelatywał nad Europą, zachwycił się widokiem oddalonej ziemi. Po wylądowaniu miał powiedzieć, że widział kubizm w czystej postaci. Cóż, świat oglądany z okien samolotu rzeczywiście przybiera geometryczne kształty. To tu, we Wrocławiu Picasso nakreślił jakby od niechcenia na hotelowej serwetce sylwetkę gołębia, która z czasem stała się symbolem pokoju.
Pierwszy na kongresie przemawiał Iwaszkiewicz: „Niepokój więc o świat cały i jego losy przyprowadziły Was tutaj. Niepokój o nasze domy, miasta, rzeczy, sprawy, niepokój o naszą kulturę. Grozi nam bowiem w konsekwencji polityki, prowadzonej przez niektóre czynniki, jak gdyby ostateczna zagłada i zło ostateczne”. „Nie jesteśmy tu tylko po to, by wyrażać nasze myśli, ponieważ myśli nas wszystkich są wspólne i jednakie – wtórował Maurice Bedel, prezes Stowarzyszenia Pisarzy Francuskich. – Jesteśmy tu po to, aby działać”. I dalej wszystko mniej więcej w tym samym tonie. Przemówienie za przemówieniem, oklaski, przerwa. Picasso – którego pobyt opisywał na łamach „Przekroju” Tyrmand – mógł czuć się znudzony. Sytuacja się zmieniła, gdy na mównicę wszedł delegat radziecki Aleksander Fadiejew z referatem Nauka i kultura w walce o postęp, demokrację i pokój. Uczestnicy zgromadzenia usłyszeli, że „obóz imperialistyczny” dławi ruchy narodowe i socjalizm oraz wprowadza porządki podobne do tych hitlerowskich. Fadiejew zarzucał Amerykanom dążenie do wojny. W swoim wystąpieniu chętnie cytował Stalina i Lenina. Skrytykował całą kulturę Zachodu, uznając ją za demoralizującą. Henry’ego Millera nazwał „autorem romansów pornograficznych”. Dostało się także Malraux i Sartre’owi. Wypowiedź radzieckiego pisarza wywołała niemałe oburzenie. Wielu zachodnich delegatów, z dyrektorem generalnym UNESCO na czele, natychmiast opuściło Polskę. Oczywiście skandal ten nie przedostał się do prasy.
Orędzie przygotowane przez Einsteina nie zostało w końcu odczytane. Zarządzono jedynie przeczytanie w wąskim gronie załączonego listu. Słowa znanego fizyka były nie do przyjęcia dla Kremla. Einstein sugerował, że powinna powstać międzynarodowa komisja nadzorująca wyścig zbrojeń, a w szczególności produkcję bomb atomowych. Przewidywał bowiem, niestety słusznie, wzrost ich popularności i dostępności. Tak wywrotowy postulat na pacyfistycznym radzieckim wiecu, przepraszam – polskim – i nie wiecu, tylko kongresie, pojawić się przecież nie powinien. Wydarzenie okazało się zatem fiaskiem, ale dowiedzieliśmy się o tym z ogromnym opóźnieniem. Gdy po całym spektaklu opadła wreszcie kurtyna, okazało się, że jest żelazna.