Analizując postać słowiańskiego upiora, etnograf Kazimierz Moszyński zasugerował hipotezę o jej chińskim pochodzeniu; odwoływał się przy tym do argumentów językoznawców, którzy w słowie „upiór” dopatrywali się chińskiej etymologii. Teoria ta wydaje się bardzo trudna – czy może nawet niemożliwa – do udowodnienia, ale trzeba przyznać, że pewne starochińskie koncepcje wykazują zaskakujące podobieństwa z tymi, które wiążą się z upioryzmem.
Etnografowie rejestrujący wierzenia Słowian od dawna zwracali uwagę na obecność przekonania, że w niektórych ciałach istnieją dwie dusze. Jedna w chwili śmierci mogła odejść w zaświaty, druga – pozostać na tym świecie. Władysław Kosiński, badający na przełomie XIX i XX w. tereny Galicji, donosił, iż według tamtejszych przekonań żyjącego upiora czy strzygonia można rozpoznać po tym, że rozmawia sam ze sobą – w ten sposób komunikują się bowiem dwie jego dusze. Oskar Kolberg pisał, że po śmierci takiego człowieka jeden jego bok może być wciąż ciepły – za co również odpowiedzialna jest jedna z dwóch dusz, która nie opuściła ciała. Nieumiejętne traktowanie takich zwłok mogło prowadzić do powstania „żywego trupa”, kłopotliwego dla życia społeczeństwa. Stąd brała się potrzeba licznych praktyk rytualnych, takich jak odcinanie głowy, przebijanie serca bądź mostka osikowym kołkiem, krępowanie członków, niszczenie zwłok poprzez spalenie, a także wkładania do ust zmarłego monet, krzemienia czy maku.
Bardzo podobne idee spotykamy w opisie religii feudalnych Chin autorstwa wybitnego sinologa Marcela Graneta. Uczony pisał o „duszy niższej”, zwanej inaczej „duszą krwi i ciała” (p’o), oraz „duszy wyższej” (hun), czyli „duszy-tchnienia”. P’o rodziła się wraz z poczęciem, hun – z pierwszym krzykiem niemowlęcia (jego „dźwięcznym tchnieniem”), a w pełnej postaci dopiero z pierwszym śmiechem, którego dziecko tradycyjnie nauczał ojciec. Umiejętność śmiania się była wyznacznikiem posiadania „duszy wyższej” i warunkiem otrzymania imienia.
Skomplikowany ceremoniał pogrzebowy polegał na rozproszeniu p’o i umożliwieniu hun odejścia w zaświaty. Hun po wstąpieniu do krainy umarłych stawała się shen – duszą przodka, którego można było otaczać kultem (dodajmy, że stanie się shen było jednak przywilejem szlachty).
Chowanie zmarłego stanowiło długotrwały proces, w trakcie którego dusza p’o musiała otrzymywać w ofierze pokarm. Jeśli nie dostała dostatecznej jego ilości, zmarły mógł przeistoczyć się w demona szukającego pożywienia na zewnątrz grobu.
Nie tylko p’o stwarzała potencjalne zagrożenie dla wspólnoty; żywi musieli też zadbać o odejście hun. W sytuacji idealnej w chwili śmierci starzec (Granet nie pisze o kobietach) powinien zostać ściągnięty z łóżka i położony na podłodze, tak by mógł wydać swoje ostatnie tchnienie na tej samej ziemi, na której wydał swój pierwszy krzyk. Otaczający go krewni głośno pozdrawiali hun udającą się w zaświaty. Aby się upewnić, że dusza odeszła, wymachiwali z okien szatami zmarłego, wołając jego imię. Zakładało się, że jeśli dusza została, niejako instynktownie powróci ona do znanych sobie ubrań. Potem odzież rzucało się na zwłoki – jeśli się nie poruszyły, oznaczało to, że hun już nie ma i można było przejść do dalszych czynności obrzędowych.
Syn zmarłego musiał uzyskać od niego „pozwolenie na zamknięcie oczu”. Następnie, przewodząc ceremonii, nakazywał wypełnić usta nieboszczyka ryżem wymieszanym z muszelkami kauri lub nefrytem. Ale to nie wszystko – ryż należało umieścić we wszystkich otworach ciała: również w uszach, nosie i odbycie. Był to zabieg „antywampiryczny”, którego sens sprowadzał się do uniemożliwienia duszy ponownego wejścia w ciało. Bo oprócz p’o i hun błąkały się po świecie jeszcze inne dusze, które mogły wstąpić w opuszczone, niezabezpieczone zwłoki.