Przydaje się o każdej porze roku, także wiosną. Przyciąga intensywną barwą okładki i choć nie ona jest tu najważniejsza, to na pewno ułatwia odnalezienie go pośród innych książek.
Właśnie mijają dwadzieścia cztery lata od wydania Nowego słownika poprawnej polszczyzny PWN. Niezbyt okrągła to rocznica, i dobrze, bo nie chodzi o to, by teraz świętować jubileusz. Jubilat zresztą też nie w nastroju do świętowania: stoi sobie u mnie na półce w zielonym, trochę już sfatygowanym mundurku, w jaskrawozielonej obwolucie, o której nie byłoby przesadą powiedzieć: żarówiasta. Wydawnictwo dołożyło starań, by słownika nie dało się przeoczyć. Moi studenci i studentki mieli na niego swoje określenie – „zazielony”.
Ukazał się w 1999 roku, czyli ledwo zdążył na koniec wieku. Wprawdzie to rok 2000 zamykał stulecie, ale w powszechnym odbiorze należał już do następnej epoki, do „lat dwutysięcznych”. Dlatego o tzw. pluskwie milenijnej (kto ją jeszcze pamięta?) mówiono rok wcześniej. I gdy świat się emocjonował wizją sparaliżowanej gospodarki, zamkniętych banków, nie działającej giełdy, Nowy słownik trafił na półki księgarń.
Nowy, ale też stary, bo oczekiwany od ćwierćwiecza. Od czasu, gdy sformułowano teoretycznie wdrożoną w nim koncepcję tzw. normy wielopoziomowej, czyli zrelatywizowanej do tego, kto mówi, do kogo mówi, kiedy, gdzie, po co i tak dalej. Tu wyjaśnienie: norma w języku to ogół tego, co aprobowane, a nie wielkość pracy do wykonania. Można mówić lub pisać zgodnie z normą, a nie wykonać normę.
„Zazielony” uzależnił oceny normatywne (co jest w języku poprawne, a co nie) od charakteru wypowiedzi. W pewnych sytuacjach miała obowiązywać tzw. norma wzorcowa, wyśrubowana, czasem wręcz nieosiągalna; w innych – norma użytkowa, nazywana także potoczną. Raz więc słownik zobowiązywał do maksymalnego wysiłku i staranności, a innym razem pozwalał na odrobinę luzu. I w „tę stronę”, i w „tą stronę” pozwalał iść, zależnie od okoliczności.
Wydawałoby się: nic nowego pod słońcem. Ubieramy się różnie na różne okazje, witamy się też rozmaicie, ceremonialnie lub nonszalancko, dlaczego by z językiem miało być inaczej? A jednak było inaczej, bo język to w powszechnym odczuciu niemal świętość, symbol tożsamości, coś dużo ważniejszego niż ubiór czy zachowania etykietalne. Dlatego ta pierwsza próba relatywizacji ocen normatywnych (pierwsza, bo poszły za nią następne) odbiła się głośnym echem w mediach.
Pewna znana aktorka (moi studenci wiedzą, o kogo chodzi) protestowała przeciwko dzieleniu mowy na odświętną i codzienną. W jej przekonaniu należy zawsze starać się mówić dobrze. Wielu dziennikarzy odniosło się sceptycznie do pomysłu dzielenia polszczyzny na „lepszą” i „gorszą”. Autorytety naukowe jednak dzielnie broniły słownika. Profesor Bralczyk zapewniał, że podwójna norma nie ma nic wspólnego z podwójną moralnością. Profesor Miodek – z właściwą sobie swadą, ale i przesadą – porównał hierarchizację normy językowej w słowniku do rewolucji kopernikańskiej.
Przewrót ten wywołały kobiety. Najpierw profesor Halina Kurkowska, która już w latach 70. XX wieku postulowała rozdzielenie norm. A potem przeszło dwadzieścia redaktorek (wolę tak niż nobliwie „pań redaktor”) pracujących nad słownikiem. Ich wkład na stronie redakcyjnej książki określono precyzyjnie: „koordynacja”, „opracowanie haseł”, „okresowo”… Jak to się stało, że ten żeński zespół, zatrudniony do pracy nad kompendium poprawnej polszczyzny, wytworzył przy okazji – niechcący i nieświadomie – słownik ról i stereotypów płciowych? Popatrzmy na przykłady użycia wyrazów: „Zawsze asystował prezydentowi w zagranicznych podróżach” – „Zwykle asystowała mężowi przy śniadaniu”; „Przestrzegał postu” – „Córka przestrzega diety”; „Mężczyzna wierny młodzieńczym ideałom” – „Była wierna mężowi”; „Jego specjalnością jest literatura staropolska” – „Na deser podano sernik, specjalność pani domu”. I tak dalej, i tym podobne.
Uczestnicy konferencji, na której przedstawiliśmy referat na ten temat, przecierali oczy ze zdumienia. Właściwie jednak nie ma się czemu dziwić: „stereotypy mieszkają w języku” (jest książka pod takim tytułem), uśmiechają się do nas z reklam, zstępują z ekranów telewizyjnych i kinowych, wyglądają z kart książek, z dowcipów i memów, są wszechobecne, a przez to niewidoczne, gdyż nie zwracamy na nie uwagi. Powielamy je nieświadomie, jak widać, nawet w słownikach. Ale gdy już je raz dostrzeżemy, to widzimy na każdym kroku.
Nowy słownik poprawnej polszczyzny ukazał się pod redakcją naukową profesora Andrzeja Markowskiego, jedynego mężczyzny w zespole redakcyjnym, promotora zmian w ujęciu normy językowej. Po kilku latach zmienił okładkę na bardziej stonowaną: miejsce świeżej zieleni zajęła ciemna, nasycona, jakby wyjęta z głębi dojrzałego lata. Tytuł też się zmienił, i to znacząco: od tej pory słownik nie jest już Nowy, stał się Wielki. Najmniej zmieniła się treść, trochę tylko układ materiału.
Jeśli nowe, zaktualizowane wydanie nie ukaże się do przyszłego roku, to faktycznie pozostanie nam tylko świętować jubileusz. Jednak podobno trwają prace nad następcą „zazielonego”. Może za wcześnie już teraz życzyć jego twórcom połamania piór i klawiatur, ale właściwie – dlaczego by nie? Kolor zielony ma wiele odcieni, może kojarzyć się z wiosną, radością, optymizmem.
Bądźmy dobrej myśli.