Zieleń i ptasie trele nie tylko są przyjemne, lecz także mogą nas uzdrawiać. Mocne stwierdzenie? Tak, ale istnieją na to dowody. Wygląda na to, że wszyscy jesteśmy biofilami, dla których harmonia z naturą jest warunkiem szczęścia.
Siedziałem przed komputerem, próbując rozpocząć pisanie tego artykułu. Czas mijał, a ja ciągle poprawiałem pierwsze zdanie. Czułem frustrację i narastające napięcie. W końcu zamknąłem laptopa, włożyłem kurtkę oraz buty turystyczne i pojechałem do lasu. Wędrowałem jak zwykle poza szlakami, na przełaj, nieśpiesznie poszukując śladów jego mieszkańców: fantazyjnie powykręcanych korzeni, piór zgubionych przez ptaki czy odciśniętych w śniegu tropów. Gdybym mógł zmierzyć poziom kortyzolu (hormonu stresu) przed wyjściem do lasu i po zakończeniu spaceru, różnica byłaby spora. Po powrocie usiadłem zrelaksowany w fotelu, otworzyłem laptopa, a słowa bez większego problemu zaczęły pojawiać się na ekranie.
Osiemnaście lat przed postawieniem przeze mnie końcowej kropki tego tekstu amerykański pisarz i dziennikarz Richard Louv wydał książkę Ostatnie dziecko lasu, w której zdefiniował termin „zespół deficytu natury”. Zjawisko to obejmuje pogłębiającą się utratę kontaktu ludzi z przyrodą, co prowadzi do zaburzeń psychicznych i społecznych, otyłości i depresji, chorób układu kostnego, mięśni, krążenia, obniżenia odporności, podatności na zakażenia wirusowe i bakteryjne,