Ziemie ciągłej zmiany Ziemie ciągłej zmiany
i
Nina Torr, „Świat Schedela”, 2014 r.
Marzenia o lepszym świecie

Ziemie ciągłej zmiany

Richard Dowden
Czyta się 17 minut

Afryka wymyka się jednoznacznym określeniom. To kontynent wojen i wielkich procesów pojednania. Biedy i szczodrości. Bolesnej przeszłości, ale nade wszystko wiary w przyszłość.

Niewiele osób jeździ do Afryki. Ma ona złą sławę: ubóstwo, choroby, wojna. Ale gdy turyści w końcu tam docierają, najczęściej są zaskoczeni powitaniem, raczej oczarowani niż przestraszeni. Tutaj gości przyjmuje się z otwartymi ramionami i otacza opieką. Większość Afrykanów okazuje się przyjazna, łagodna i niezwykle uprzejma. Ich hojność skłania do pokory. Mieszkańcy tego kontynentu mają pod dostatkiem tego, co nazywamy umiejętnościami społecznymi, chociaż nie sposób się ich nauczyć. W Afryce ludzie nie uśmiechają się na zawołanie. Spotykają się, witają i rozmawiają, patrzą prosto w oczy i współodczuwają, trzymają się za ręce i przytulają, dzielą się i przyjmują dary bez nerwowego skrępowania. Wszystkie te rzeczy są tam naturalne niczym muzyka.

Turystów z Zachodu, którzy przyjeżdżają do Afryki po raz pierwszy, zawsze zachwycają jej piękno i wielkość – tutaj nawet niebo wydaje się wyższe. Zazwyczaj też czują, że znienacka stają się bardziej otwarci. Są mniej powściągliwi, energiczniejsi, czują się w większym stopniu sobą; zaczynają rozumieć, dlaczego dotychczas nie cieszyli się pełnią życia. W Afryce podstawy istnienia – światło, ziemia, woda, pożywienie, narodziny, bliscy, miłość, choroba, śmierć – są bardziej odczuwalne oraz intensywne. Przyjezdni nagle odkrywają, o co w życiu chodzi. W dużym uogólnieniu: dostatek i ciągły pośpiech sprawiły, że zapomnieliśmy o wartoś­ciach, które pozostały dla Afrykanów ważne.

Wiara w moc duchów

Pod powierzchnią słabych struktur państw afrykańskich kryją się stare kultury, społeczności i wspólnoty połączone poczuciem głębokiej duchowej mocy. Nie chodzi o resztki zabobonów, ostatki wierzeń ani lęk wynikający z ubóstwa i braku bezpieczeństwa. Świat duchowy – w wydaniu muzułmańskim, chrześcijańskim czy tradycyjnym – stanowi oś wielu afrykańskich społeczeństw. Jego podstawą jest wiara w moc duchów, nad którymi potrafią zapanować różni spirytyści. Te przekonania częściowo tłumaczą brak politycznej i społecznej podmiotowości Afrykanów, ponieważ podważają one koncepcję odpowiedzialności osobis­tej i osłabiają więzi wspólnotowe. W najgorszym wypadku prowadzą do straszliwych zbrodni – choć nie na taką skalę jak masowe mordy, które stały się udziałem XX-wiecznej Europy za sprawą faszyzmu, komunizmu czy nacjonalizmu.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wierzenia te dostarczają jednak silnych mechanizmów obronnych przeciw rozpaczy i poczuciu niemocy. Podczas afrykańskich wojen, epidemii i głodu spowodowanych przez człowieka spotykałem ludzi potrafiących godnie przetrwać w warunkach, w których większość z nas by się załamała. W Afryce nawet w najgorszych czasach nie słychać apokaliptycznych lamentów, które pobrzmiewają w niektórych zachodnich doniesieniach na temat tego regionu. Afryka zawsze ma nadzieję. Więcej jest niemocy tu, gdzie mieszkam – w londyńskiej dzielnicy High­bury – niż w całej Afryce razem wziętej.

Pchła większa od psa

Odgłos bębnów zagłusza uprzejme oklaski po przemowach. Rząd bosych tancerek, odzianych w pióropusze i czerwone majtki pod spódniczkami z trawy, przemyka między stolikami, kołysząc się i śpiewając. Odwracam się do ministra, żeby zapytać, skąd pochodzą. „Z Angoli” – odpowiada z dumą. „Tak, ale skąd dokładnie?” – dopytuję. On waha się i pyta sąsiada, po czym wzrusza ramionami i mówi: „Właściwie znikąd. Dla nas są po prostu symbolem Afryki”.

Siedzimy w restauracji w Luandzie, stolicy Angoli. Jest rok 1983 i restaurację przejął Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli – Partia Pracy (MPLA–PT), wzorowy odpowiednik wschodnioeuropejskiej partii komunistycznej. Jedzenie jest portugalskie, a wystrój lokalu składa się z łuków w europejskim stylu zrobionych ze sztucznych kwiatów. Mój gospodarz, jak większość angolskiej elity, ma portugalskie imię: Alberto Ribeiro, i afrykański pseudonim: Kabula. Nosi ciemny garnitur, złote spinki, złotą szpilkę w krawacie i złoty zegarek. Pytam go o nasz zbliżający się wyjazd na wschód, gdzie trwa wojna domowa. Jego rząd, wspierany przez Sowietów i Kubę, próbuje stłumić opór rebeliantów UNITA, ruchu prowadzonego przez Jonasa Savimbiego. UNITA to akronim União Nacional para a Independência Total de Angola – Narodowego Związku na rzecz Całkowitego Wyzwolenia Angoli, wspieranego przez Stany Zjednoczone i Re­publikę Południowej Afryki, w której panuje apartheid. Wschód – mówi pan Ribeiro – to ziemia Chokwe, prastare królestwo, w którym tworzono wspaniałe drewniane rzeźby. „To tam są nasze korzenie, prawdziwa Afryka” – dodaje.

Pan Ribeiro jest drobnym, ciemnym mężczyzną; wygląda na Afrykanina, dlatego dziwi mnie, że jest taki nieskory do mówienia o swoim kraju. Pytam go, skąd pochodzi. „Z Luandy”. Wolę nie pytać o grupę etniczną. W tamtych latach w wielu państwach afrykańskich rozmawianie o pochodzeniu albo narodowości było uważane za nietakt – podobnie jak mówienie o Afrykanach, że są tubylcami. Zamiast tego pytam, jakiego języka nauczył się od matki. „Portugalskiego” – mówi. Pan Ribeiro nie posługuje się żadnym rdzennym językiem. Co więcej, zaczynam zauważać, że jest wyjątkowo dumny ze swojego starego portugalskiego nazwiska i z tego, że zna dzieje własnej rodziny kilka pokoleń wstecz. Choć czuje się związany z Afryką, wydaje się zadowolony z faktu, że nie jest „prawdziwym Afrykaninem”.

Kiedy bębniarze i tancerki kończą występ, po czym znikają, stoliki i krzesła zostają zepchnięte pod ścianę, a goście zaczynają własne tańce. Lecą portugalskie i brazylijskie rytmy; to nie jest kongijska muzyka, z którą kojarzy mi się Afryka. Inaczej niż w miejscowych tańcach, w których tancerze w ogóle się nie dotykają, tutaj pary obejmują się w europejskim stylu. Stąpają do przodu i do tyłu, rozdzielają się, klaszczą i znów do przodu. To znany portugalski taniec ludowy.

Byłem w Angoli niespełna dobę; to pierwszy z wielu wyjazdów, które czekały mnie w kolejnych latach. Trochę czasu musiało upłynąć, zanim zdałem sobie sprawę z doniosłości tego pierwszego doświadczenia. Wiele się wówczas nauczyłem o historii Angoli i jej znaczeniu dla bieżącej sytuacji politycznej w kraju.

Europejczycy byli obecni w Afryce na wiele sposobów. Uogólniając, dałoby się wyróżnić cztery główne typy kolonistów: po pierwsze handlarze-osadnicy, którzy żyli na wybrzeżu i działali jako agenci lub pośrednicy dla zamorskich przedsiębiorstw. Po drugie osadnicy-rolnicy, którzy nauczyli się uprawy roli i stali się samowystarczalni. Po trzecie europejscy urzędnicy imperialni, którzy rządzili Afryką, ale nie handlowali ani nie uprawiali ziemi. Oprócz tego do dziś żyją tam misjonarze, nauczyciele i pracownicy humanitarni, którzy przyjeżdżają, by krzewić swoją wiarę lub dzielić się wiedzą.

Wspólnoty kolonistów oraz ich mieszane potomstwo żyją dziś na wszystkich wybrzeżach Czarnego Lądu, a także wzdłuż rzek. Dawniej większość z nich identyfikowała się raczej z krajem pochodzenia niż ze swoimi czarnoskórymi sąsiadami w Afryce.

Członkowie tych nowych mieszanych społeczności, postrzegających się jako odrębne wobec Afrykanów, zajęli się handlem i stali się pośrednikami między Afryką a Europą. Im bardziej nierówne stawały się relacje między dwoma kontynentami, tym bardziej upodobniali się oni do pijawek żerujących na niewolnikach, a także na kości słoniowej, złocie, kauczuku, drewnie i oleju palmowym. W zamian importowali z Europy produkty przemysłowe. Oprócz Egiptu i RPA niewiele afrykańskich państw wykształciło – lub mogło wykształcić – przemysł wytwórczy, który pozwoliłby przetworzyć lokalne surowce lub zwiększyć ich wartość. W większości wypadków funkcję tę przejmowały władze imperialne. Afrykę traktowano jako źródło surowców, które poddawano obróbce dopiero w Europie. Pośrednicy działający w afrykańskich portach negocjowali z królami czy wodzami w głębi kontynentu i występowali w roli agentów europejskich kompanii handlowych, które zbiły ogromny kapitał na francuskim i brytyjskim imperializmie. Inaczej było w koloniach portugalskich, gdzie osadnicy mieli inny stosunek do Afryki.

W XV w. portugalscy handlarze ochoczo pożeglowali wzdłuż atlantyckiego wybrzeża Afryki w poszukiwaniu złota, srebra i klejnotów. Nie byli to jednak imperialiści działający w imieniu swojego rządu – wręcz przeciwnie. Większość z nich stanowili buntownicy i awanturnicy, którzy nie podlegali władzy króla. Szukali raczej wolności od portugalskiej korony i jej urzędników podatkowych niepotrafiących nad nimi zapanować. Relacje portugalskich handlarzy z Afrykanami różniły się od tych, jakie utrzymywali ich odpowiednicy francuscy czy brytyjscy. Luanda oraz inne angolskie miasta nabrzeżne zostały założone przez osadników, którzy ożenili się z lokalnymi kobietami i stworzyli nową grupę etniczną zwaną mestiços – mieszańcy.

Niektórzy wciąż zajmowali się hand­lem między Afryką a Europą, inni zaczęli prowadzić osiadły tryb życia, uprawiając ziemię lub zajmując się wymianą towarów ze społecznościami żyjącymi na afrykańskim wybrzeżu. Włączyli się do lokalnej polityki, jako najemnicy walczyli dla królów i wodzów w miejscowych wojnach, wżenili się w tutejsze rody i spłodzili mieszane potomstwo. Ich oręż oraz umiejętności walki były szczególnie pożyteczne, dostarczali też broni rodzimym władcom w zamian za niewolników, których wykorzystywali do pracy na swoich farmach lub sprzedawali po drugiej stronie Atlantyku. Brytyjski zakaz handlu ludźmi wprowadzony w 1806 r. dotyczył wyłącznie północnego Atlantyku, wobec czego portugalskie niewolnictwo kwitło bez przeszkód do końca XIX w. Wielka Brytania nie paliła się do tego, by utrudniać najstarszemu sojusznikowi przewożenie niewolników przez Atlantyk do Brazylii. Tak było do 1903 r.

Pewna grupa kolonistów osiedliła się na bezludnej Wyspie Świętego Tomasza, u wybrzeży dzisiejszego Gabonu, i zaczęła uprawiać trzcinę cukrową. Ich siłą roboczą byli niewolnicy z kontynentu. Cukier wymieniali na europejskie strzelby, tkaniny, sztaby metalu i paciorki. Handel niewolnikami i cukrem był wyjątkowo opłacalny – Portugalia długo próbowała podporządkować sobie tych awanturników, by móc opodatkować ich zarobki. Obie strony bawiły się w kotka i myszkę. W 1526 r. król Portugalii narzucił wyspie gubernatora i zaczął ściągać podatki od miejscowych. Euroafrykańscy handlarze przenieśli się wówczas na południe, do Luandy – dzisiejszej stolicy Angoli. W tym samym czasie kolejni portugalscy handlarze z Lizbony przybyli do tego samego rejonu wyposażeni w specjalne królewskie statuty, tzw. asiente, które nadawały im prawo wyłączności na handel niewolnikami. Pod koniec XVI w. Portugalia objęła władzę w Luandzie i Euroafrykanie znów zostali zmuszeni do migracji na południe, tym razem wzdłuż wybrzeża do Bengueli, gdzie stworzyli rynek niewolników, nawiązując bezpośredni kontakt z Brazylią. Znów udało im się uniknąć portugalskiego nadzoru, lecz nieustannie ryzykowali utratę pozycji na rynku.

Portugalski handel imperialny był lepiej zorganizowany od brytyjskiego i francuskiego. Ze wszystkich europejskich mocarstw to Portugalia pozostawała w Afryce najdłużej, a jej koloniści zapuścili się najdalej. W związku z tym, że byli zarazem handlarzami i osadnikami, odrzuconymi przez swój własny kraj, stworzyli odrębną kategorię ludności – białej, mieszanej i czarnoskórej – która uległa deafrykanizacji, nie posługiwała się żadnym rdzennym językiem i pod względem kulturowym była bliższa Europie. W każdym innym afrykańskim konflikcie taka klasa utożsamiłaby się jednak z kolonistami, czyli z wrogiem. W Angoli jej członkowie stali się rewolucjonistami, albo przynajmniej tak twierdzili, i stworzyli marksistowski ruch wyzwolenia pod egidą komunistów z Moskwy i Hawany.

Jak do tego doszło? Kim byli ci ludzie i dlaczego wylądowali po afrykańskiej stronie w wojnie przeciwko imperializmowi? Historia Angoli wiele mówi o relacjach Afryki z Europą. Podstawową różnicą między portugalskimi osadnikami, którzy zamieszkali w Afryce i tu się ożenili, a większością brytyjskich, holenderskich i francuskich handlarzy było to, że przetrwanie Portugalczyków zależało od miejscowych królów i wodzów, podczas gdy inni Europejczycy utrzymywali bliskie relacje z kompaniami handlowymi na Starym Kontynencie i byli chronieni przez narodowe marynarki wojenne. Nie stali się częścią Afryki, tak jak to było w przypadku wielu portugalskich rodzin. W szczególności Brytyjczycy rzadko zawierali małżeństwa z Afrykankami i nie uznawali potomstwa z mieszanych związków.

Dochody z niewolnictwa były dla Europy ogromne. Jedna wyprawa handlowa mogła przynieść inwestorom 200% zysku – choć średnio w Królewskiej Kompanii Afrykańskiej wynosił on 30%. Podczas gdy handlarze się bogacili, Afryka odczuwała katastrofalne skutki całego procederu. Niewolnictwo było powszechne na znacznej części kontynentu przed pojawieniem się Europejczyków. Zdaje się, że wiele społeczeństw utrzymywało jakąś mniejszość w stanie zniewolenia, bez praw do własności i założenia rodziny, z których korzystali pozostali członkowie. Afryka Zachodnia i Środkowa były szczególnie istotne dla trans­saharyjskiego handlu niewolnikami. Drogi handlowe biegły również wzdłuż wybrzeża i między królestwami. Jednak kolonizacja obu Ameryk spowodowała astronomiczne zapotrzebowanie na niewolników. Handel stał się przemysłem. Broń dostarczana przez europejskich handlarzy zmieniła miejscowych wodzów w despotycznych władców. Lokalne konflikty urosły do rozmiarów krwawych wojen. Dostępność broni wywołała reakcję łańcuchową, zaburzając lokalną równowagę sił, i poskutkowała nowymi wojnami oraz jeszcze wyższą liczbą pojmanych niewolników. Europejski handel niewolnikami zapoczątkował błędne koło, w którym Afryka tkwi do dziś.

Euroafrykańscy pośrednicy władali niczym królowie na portugalskich terytoriach, lecz po drugiej wojnie światowej otrzymali straszny cios. Ich dawny wróg, portugalski rząd, chcąc rozwiązać problem niedoboru gruntów, zachęcił setki tysięcy portugalskich chłopów do wyemigrowania do Afryki. Ci przybyli na fali boomu kawowego i natychmiast zajęli się pracą, która wcześniej była domeną Euroafrykanów. Starsze mieszane rodziny z wybrzeża – noszące takie nazwiska, jak Dos Passos, Dos Santos i De Matos – stopniowo zostały wyparte przez nowe, rasistowskie ustawy portugalskiego imperializmu. Portugalia uznała, że Angola jest tak samo portugalska jak Algarve, i państwem rządzono bezpośrednio z Lizbony. Gorzej wykształconym białym Portugalczykom oferowano posady, które wcześ­niej należały do lepiej wyedukowanych Euroafrykanów.

Rodziny od wieków żyjące na angolskim wybrzeżu w obliczu postępującej dyskryminacji zwróciły się do jedynej siły gotowej im pomóc – Portugalskiej Partii Komunistycznej. Traf chciał, że była to najbardziej stalinowska partia w Europie Zachodniej, ściśle współpracująca ze Związkiem Radzieckim. Jako ugrupowanie antyimperialistyczne wspierała nowych rekrutów z Angoli i pomogła im stworzyć lokalną partię komunistyczną. Wpoiła im socjalistyczne hasła i ideologię. Tak zrodził się Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli – MPLA. Mieszczańskie rodziny kapitalistów z Angoli, które wzbogaciły się na niewolnictwie, przeobraziły się w komunistów, korzystając z ochrony i wsparcia Związku Radzieckiego.

Stare rody do niedawna parające się handlem niewolnikami rzuciły się udawać, że reprezentują klasę robotniczą i afrykańskich chłopów. Chętnie skandowały slogany o solidarności i wyzwoleniu, jeśli taka była cena odzyskania należącej im się od urodzenia pozycji władców i wyzyskiwaczy Angoli. Czy niezależność od metropolitalnej Portugalii nie była tym, czego od zawsze pragnęli? Powoli staje się jasne, dlaczego ci mieszani Euroafrykanie, którzy nie mówili w żadnym afrykańskim języku i ubierali się jak zamożni biznesmeni, zdołali objąć władzę w Angoli jako komuniści. MPLA mógł sprawować władzę w imię ludu, lecz jego członkowie z pewnością z ludu nie pochodzili, a już na pewno nie z afrykańskiego.

Nie taki zwykły kraj

Kiedy afrykanerzy osiedlali się w RPA, inna grupa holenderskich i angielskich protestantów również opuściła swoje domy. Zamiast na południe pożeglowali oni jednak na zachód i tam założyli najbardziej liberalne państwo znane dotąd w dziejach – Stany Zjednoczone. Im także przyświecała purytańska etyka i przeświadczenie, że Bóg nagrodził ich posiadaniem własnej ziemi. Choć nowi Amerykanie wyznawali liberalne wartości, prędko zniewolili – i niemalże doszczętnie wybili – rdzenną ludność. Jeśli współcześni Południowoafrykańczycy są kolonistami, są też nimi nierodowici mieszkańcy Ameryki Północnej i Południowej, Australii i Nowej Zelandii. Jedyna różnica między tymi grupami polega na tym, ile ludności przeżyło prowadzone przez nie procesy kolonizacyjne. W Stanach Zjednoczonych potomkami autochtonów jest 0,8% obywateli, w Kanadzie – 4,3%, a w Brazylii – poniżej 0,4%. Aborygeni stanowią 2,4% Australijczyków. Z kolei Maorysi liczą 14,6% ludności nowo­zelandzkiej, choć tylko 4,2% uznaje tam maoryski za swój język ojczysty. W RPA 75% obywateli to autochtoni. Kiedyś słyszałem, jak amerykański dyplomata lobbował za konstytucją, w której nie byłoby mowy o podziale rasowym, na co afrykanerski policjant rzucił: „My przynajmniej pozwoliliśmy tubylcom przeżyć”.

Pod koniec lat 70. w Republice Południowej Afryki wrzało. Płyty tektoniczne apartheidu znów zaczęły się przemieszczać. Po stłumieniu zamieszek, które wybuchły wśród młodych czarnoskórych mieszkańców przedmieść w 1976 r., zapanowała cisza przed burzą. Relacje między rasą, klasą i majątkiem obywateli powoli się wyrównywały, tworząc układy społeczne, które miały dać początek ostatniej gwałtownej dekadzie apartheidu. Wydawało się, że biali obywatele będą bronili istniejącego stanu rzeczy do ostatniego tchu – walka ta miała trwać latami. Strategiczna pozycja RPA z pewnością sprawiłaby, że w konflikcie wzięłyby też udział globalne supermocarstwa. Wielu sądziło, że sytuacja ta doprowadzi do wybuchu trzeciej wojny światowej.

Odetchnąłem z ulgą, gdy na lotnisku im. Jana Smutsa bez kłopotów przeszed­łem odprawę imigracyjną z moją wizą turystyczną i wsiadłem do autobusu, który miał mnie zawieźć do centrum Johannesburga. Choć było jeszcze wcześnie, grupa pijanych afrykanerów w średnim wieku wpadła do środka jak stado rozbrykanych dzieci. Żłopiąc piwo z puszki, wzajemnie zrzucali sobie czapki z głów i przybierali bokserskie pozy. Dwóch z nich nios­ło transparent z napisem „John Tate RIP 20/10/79”. Przyleciałem dwa dni przed ważnym meczem między białym Południowoafrykańczykiem Gerriem Coe­tzeem i Afroamerykaninem Johnem Tate’em, który wyłamał się z antyapartheidowego bojkotu sportowego, by walczyć w RPA.

To nie miał być zwyczajny mecz bokserski, tylko wojna rasowa. W innych dyscyplinach sportowych apartheid zabraniał starć międzyrasowych. Czarnym nie wolno było konkurować z białymi. Jednak w boksie – sporcie najbrutalniejszym ze wszystkich – rząd zezwolił na taki pojedynek. Może był zbyt pewny wygranej. Pijani biali czerpali wielką przyjemność z opowiadania czarnoskóremu kierowcy autobusu, co Coetzee zrobi Tate’owi. Afrikaans jest niezwykle ekspresyjnym językiem, bogatym w określenia opisujące przemoc i różne funkcje ciała. Nawet ja mniej więcej rozumiałem, co krzyczeli. Kierowca śmiał się z ich przechwałek i patrzył na nich spode łba, ale nie odcinał im się. Gdy wstawaliśmy, by wysiąść, jeden z afrykanerów postanowił pójść za potrzebą i wyskoczył z autobusu. Przechodząc obok kierowcy, wyjął kluczyki ze stacyjki, a pozostali ryczeli ze śmiechu. Gdy mężczyzna wrócił, rzucił kluczyki kierowcy i kazał mu ruszać. Ten zaśmiał się jeszcze głośniej.

Na dworcu autobusowym w Johannesburgu wysiadłem, żeby poszukać łazienki. Była ukryta na tyłach i śmierdziała, jakby nie sprzątano jej od miesiąca. Gdy z niej wychodziłem, wpadłem na czarnoskórego mężczyznę, który wydawał się zaskoczony – a może przestraszony? – moją obecnością. Rzucił coś ze złością, ale zrozumiałem, o co mu chodziło, dopiero gdy zerknąłem za siebie i zauważyłem ślad po znaku, który został zdjęty ze ściany. Łazienka była zarezerwowana dla czarnoskórych. Nie pierwszy raz spotkałem się z niezadowoleniem takiej osoby, gdy biały łamał zasady segregacji rasowej.

Rząd likwidował wówczas znaki „Dla białych” w ramach nowej strategii poprawiania wizerunku kraju na arenie międzynarodowej – poprzez usuwanie najbardziej jawnych przejawów apartheidu, oczywistych dla takich turystów jak ja. Ze znakami czy bez nich czarnoskórzy wciąż byli spychani na margines. Treść tych tabliczek bezpowrotnie została wpisana w ich dusze.

Biało- i czarnoskórzy doświadczali prawdziwej natury apartheidu zupełnie inaczej. W uprzywilejowanych dzielnicach, gdzie bywała zaledwie garstka rdzennej ludności, apartheid sprowadzał się do znaków z napisami „Biali” i „Kolorowi”. Jednak w czarnych dzielnicach, jak Soweto, nie było takich oznaczeń. Jeśli dla białych były one najbardziej widocznymi symbolami apartheidu, większość czarnoskórych nigdy ich nie widziała. Usunięcie ich – za czym opowiadali się biali liberałowie – w żaden sposób nie wpłynęło na losy dyskryminowanej ludności. Zresztą w centrach miast zastąpiły je znaki na ławkach w rodzaju „Tylko dla pasażerów autobusów” lub „Tylko dla emerytów”, które odstraszały czarnoskórych obywateli równie skutecznie.

Z punktu widzenia białej ludności apartheid był tylko tym, co dosłownie oznacza to słowo: „odrębnością”, sposobem na wydzielenie niektórych obszarów dla białych. Zwyczajowa reakcja na kwestionowanie segregacji była następująca: „Mają własne dzielnice, nie tak ładne jak nasze, bo są brudni i leniwi”. Biali nigdy nie postawili stopy w Soweto, Winterveld ani New Brighton. Nie mieli pojęcia, jak wygląda życie w slumsach, które stworzył ich rząd. Dla czarnoskórych apart­heid oznaczał właśnie te miejsca. Systemowo pozbawiani ziemi, domu i możliwości pracy, zakładania rodziny oraz budowania swojej przyszłości stanowili klasę niewolniczą, której jedynym celem miało być zapewnienie warstwie uprzywilejowanej taniej siły roboczej. Apart­heid przede wszystkim pozbawił ich dwóch rzeczy: godności i praw obywatelskich.

Źródło kłopotów, z jakimi mierzy się RPA, leży głębiej niż segregacja rasowa. System edukacji nie wytwarza tu wystarczającej liczby wykwalifikowanych pracowników. Zarówno lepsze posady, wymagające kompetencji, jak i te gorzej opłacane często zdobywali inni Afrykanie: Zimbabwejczycy, Mozambijczycy, Nigeryjczycy. Wśród niewykształconych i bezrobotnych Południowoafrykańczyków powodowało to frustrację. W 2007 r. cztery osoby na pięć uczących matematyki w RPA pochodziły z Zimbabwe.

Wśród młodych żniwa zbiera również AIDS. Leki antyretrowirusowe są dziś łatwo dostępne, ale wydłużają życie pacjentów zaledwie o pięć lat. Potem stosuje się już tylko kombinacje silnych farmaceutyków, które są o wiele za drogie dla większości obywateli RPA.

Jeszcze inną bolączką jest wskaźnik przestępczości. Prawie każdy Południowo­afrykańczyk padł ofiarą lub zna ofiarę przestępstwa. Złodzieje w RPA często mordują w trakcie kradzieży. W rabunki niejednokrotnie zamieszani są źle wyszkoleni i kiepsko opłacani funkcjonariusze policji.

Najpoważniejszym kłopotem ekonomicznym są utrudnienia w dostępie do elektryczności. W styczniu 2008 r. zgasły światła w całym kraju. Przerwy w dostawach prądu, trwające niekiedy po osiem godzin, stały się codziennością. Dostawca prądu Eskom oraz rząd winą za taki stan rzeczy obarczyli wzrost gospodarczy, twierdząc, że to właśnie rozwój ekonomiczny nowej RPA spowodował przeciążenie sieci. Nie opracowano jednak żadnych rozwiązań, a rząd w nieskończoność roztrząsał prywatyzację Eskomu, mając nadzieję na to, że w RPA pojawią się nowe firmy energetyczne. Nie stało się tak, ponieważ polityka rządowa wymagała, by prąd pozostał tani – najtańszy na świecie. Nie wybudowano żadnych nowych elektrowni. Gdy inne średnio zamożne państwa południowoamerykańskie i azjatyckie weszły w okres przyśpieszonego rozwoju dzięki przemysłowi wydobywczemu, Republika Południowej Afryki mimo posiadania ogromnych złóż drogocennych surowców doświadczyła zastoju.

W czerwcu 2010 r. RPA gościła mistrzostwa świata w piłce nożnej i wydawało się, że na ten czas wzięła sobie wolne od wszystkich swoich problemów. Mimo fatalnych przewidywań dotyczących fali przestępczości oraz innych nieszczęść państwo wskrzesiło entuzjazm z 1994 r. i zorganizowało udaną imprezę dla całego świata. Okazała się wielkim sukcesem, a jeden z komentatorów podsumował ją słowami: „Udowodniliśmy, że potrafimy zająć się całym światem. Teraz zajmijmy się Południowoafrykańczykami”.

Choć obywatele RPA są prężni i pełni nadziei, nie żyją w szczęśliwym kraju. W najgorszych chwilach cały naród wydaje się pogrążony w głębokiej żałobie. Po cudzie, z którego wyłoniła się nowa Republika Południowej Afryki, nie ma dziś śladu, jest natomiast poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. W latach 90. czarnoskórzy cieszyli się z nowo nabytej wolności, a biali co najwyżej oddychali z ulgą, że obyło się bez masowego rozlewu krwi. Teraz wśród tych pierwszych pojawiło się przekonanie, że nie osiągnęli tego, o co walczyli, podczas gdy drudzy mają wrażenie, że coś zostało im bezprawnie odebrane. Są przestraszeni, przybici, odizolowani, ich dzieci emigrują, a króluje mentalność oblężonej twierdzy. Poza tym czarnoskórzy i biali nie rozmawiają ze sobą. Żyją w osobnych światach, w których panują odmienne przekonania oraz inny stosunek do kraju. Powstaje coraz więcej strzeżonych osied­li – dla zamożnych obywateli wszystkich ras – i jest to zjawisko powszechne w całej Afryce. Apartheid ma teraz wymiar ekonomiczny, nie rasowy.

Kiedy żale ubogich obywateli RPA sięg­nęły zenitu, skierowali oni swój gniew nie przeciwko białym, lecz innym czarnoskórym Afrykanom. Gangi wrogo nastawionej do obcych młodzieży zaczęły napadać na Zimbabwejczyków, Mozambijczyków, a także innych imigrantów, oskarżając ich o popełnianie przestępstw i odbieranie im „ich” pracy. Policja nie potrafiła sobie z nimi poradzić i w ciągu dwóch tygodni w maju 2008 r. zginęło około 60 imigrantów – w tym niektórzy w ogniu – a ponad 30 tys. wypędzono z domów. Wielu na stałe opuściło RPA. Tragedia, która ich spotkała, oburza, ale jej skutki okazały się też wyjątkowo poważne dla całego państwa. Wydarzenia te pokazały bowiem, że Afrykański Kongres Narodowy nie rozumie bolączek uboższych obywateli, których miał reprezentować. Republika Południowej Afryki straciła wówczas większość taniej i wykwalifikowanej siły roboczej, której tak potrzebowała. Z politycznego punktu widzenia te ksenofobiczne zbrodnie szkodziły również panafrykańskiemu wizerunkowi RPA jako tęczowej nacji, która żyje w sercu Afryki i ucieleśnia afrykańskie wartości. Te w założeniu mają bowiem poprowadzić cały kontynent w stronę zjednoczonej, spokojnej i zasobnej przyszłości.

Przyszłość Republiki Południowej Afryki leży dziś w rękach jej instytucji, głównie sądów i policji. Niestety osobiste i polityczne konflikty, szczególnie między prokuraturą a policją, znacząco je osłabiły. Wyścig między gospodarką a oczekiwaniami obywateli wciąż trwa, ale kraj wypływa na burzliwe wody. Między latami 2002 a 2008 gospodarka weszła w fazę silnego wzrostu, lecz w kolejnym roku PKB spadł do -1,5%. Gdyby RPA przeżywała boom i miała szansę na jeszcze szybszy wzrost gospodarczy, Zuma mógłby redystrybuować zasoby bez niszczenia ich źródła. Jednak kiedy gospodarka znalaz­ła się w nieuniknionym kryzysie, nie był on w stanie zagwarantować obiecanych miejsc pracy i korupcja zaczęła kwitnąć.

W 2018 r. usunięto prezydenta Zumę ze stanowiska i zastąpiono go Cyrilem Ramaphosą – politykiem, który zorganizował skuteczny strajk górników w 1986 r. i był jednym z najbliższych współpracowników Mandeli, gdy ten odzyskał wolność. Na prawdziwą zmianę czarnoskórzy Południowoafrykańczycy czekają już ponad ćwierć wieku. Następne pokolenie, które doświadczy tych samych rozczarowań, prawdopodobnie będzie mniej cierp­liwe. RPA nie jest typowym państwem afrykańskim. Skuteczne negocjacje bez pośredników sprawiły, że zaszły w nim niesamowite zmiany. Mandela stał się przewodnikiem duchowym całego kraju i kontynentu, nieustannie budując mosty i dając ludziom nadzieję przy każdej możliwej okazji.

Reformując ostatni porównywalny z nazistowskim system polityczny XX w., Republika Południowej Afryki stworzyła najbardziej humanitarną konstytucję w dziejach ludzkości, gwarantującą wolności osobiste oraz chroniącą prawa mniejszości, słabych i bezbronnych. Jej zapisy były ambitne, ale też empatyczne; miały wydobywać z ludzi to, co najlepsze, ograniczając przy tym ich bardziej mroczne skłonności. Nic dziwnego, że RPA niosła nadzieję całej ludzkości. Jeśli w tym państwie dzięki polityce można było zaprowadzić porządek i spokój, to samo mogło się wydarzyć w każdym innym miejscu na Ziemi.


Fragmenty książki Richarda Dowdena Africa: Altered States, Ordinary Miracles, wyd. Granta Books, Londyn 2014. Tytuł, lead, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Czytaj również:

Ludzie dzięki ludziom Ludzie dzięki ludziom
i
Marsz Świadomości Ubuntu, Afryka Południowa, 2013; zdjęcie: GCIS (domena publiczna)
Marzenia o lepszym świecie

Ludzie dzięki ludziom

O idei Ubuntu
Sylwia Niemczyk

W afrykańskich kulturach ideę wspólnoty i przynależności traktuje się z większym szacunkiem niż gdziekolwiek indziej. To ona 30 lat temu umożliwiła skłóconemu narodowi pojednanie, a społecznościom na całym kontynencie niesie szansę na lepsze życie.

To był doskonały dzień na plażę: sobota, końcówka września, piękny początek wiosny. Co prawda niebo zasnuły chmury, ale i tak miło było usiąść na piasku czy potruch­tać wzdłuż oceanu. Jak potem podawały gazety, grupa zgromadzonych liczyła około półtora tysiąca osób. Wśród nich byli młodzi mężczyźni, starsze osoby, rodziny z małymi dziećmi – w większości czarnoskórzy. Sekcji biegaczy tempo nadawał krępy mężczyzna w białych spodniach i niebieskiej koszulce z napisem: Just call me arch (Mów mi arcy). Arcybiskup Desmond Tutu miał wtedy 58 lat i już po raz kolejny przewodniczył pokojowym protestom na plaży w Strandzie niedaleko Kapsztadu, na której od lat prawo do odpoczynku przysługiwało tylko białym. Jeszcze niedawno, podczas demonstracji w połowie sierpnia, wzywał czarnoskórych plażowiczów, aby zwinęli piknikowe koce i się rozeszli, nie narażali siebie i swoich bliskich na bicie batami przez policję i szczucie psami specjalnie wytresowanymi do atakowania ludzi. Teraz jednak, półtora miesiąca później, policjanci nie byli agresywni; niektórzy z nich, kończąc pracę po południu, unosili nawet rękę, pozdrawiając demonstrujących. Tamtej soboty, 30 września 1989 r., na plaży w Strandzie było tak, jak powinno być w takim miejscu: tłoczno, głośno, wesoło, różnorodnie.

Czytaj dalej