Puch grubą warstwą szczodrze obłożył każdy skrawek ziemi. Nikt nie ma nic przeciwko tegorocznej białej zimie. Kto może, a okazuje się, że wielu może, pracuje zdalnie, i śnieg nie staje się dosłowną przeszkodą w dotarciu do pracy. Kto nie może, ślizga się przez ulice – puste, niezakorkowane.
A kto chce, ten wybiera się na sanki. Pierwsza śnieżna niedziela, jak żadna od dawna, wyciągnęła rodziny z dziećmi z domów. Mieszkam w mieście nad zatoką, które składa się głównie z pagórków i dolin między nimi. „To miasto idealne do saneczkowania” – pomyśleli wszyscy i postanowili swoją opinię poddać próbie śniegu.
Tuż przy moim osiedlu między kilkoma wzniesieniami mości się wygodnie promenada ze stawem. Staw zamarzł całkowicie; jednak tylko samotna łyżwiarka walczyła z jego nierówną nawierzchnią, ciesząc się przestrzenią. Cicha balerina na scenie amfiteatru otoczona widownią pagórków. To właśnie ta widownia odgrywała dzisiaj główną rolę. A rozgrywały się tam iście breuglowskie scenariusze.
Dzieci było prawdopodobnie więcej niż dorosłych, ale i dorośli zachowywali się jak dzieci. Piski, krzyki, płacze i śmiechy niosły się od jednego wzniesienia do drugiego. Każde dziecko uzbrojone było w „jabłuszko” lub klasyczne sanki; zjeżdżały najwyraźniej w odgórnie ustalonym, nieczytelnym dla postronnych algorytmie, bo od czasu do czasu jeden z rodziców ponaglał struchlałą pociechę, by już ruszyła z górki i nie blokowała kolejki. Pociechy okazywały strach tylko na początku, a gdy zaczynały zjeżdżać, uderzały w wysoki ton, rozpędzały się coraz bardziej, by na dole sturlać się (opcjonalny płacz lub śmiech) albo wyhamować gładko, co już nie było takie widowiskowe. W każdym wypadku, niekiedy rozumianym dosłownie, pędziły z powrotem na górę, by zjechać jeszcze raz.
Co dziecko – to obrazek: obłęd w oczach, rozognione policzki, przekrzywiona czapka, powiewające rękawiczki na sznurku. Po raz piętnasty z rzędu błagania o to, by zjechać ten ostatni raz, nauka kierowania sankami i krzyki z oddali: „Zuzia, skręcaj!”. Na nic to, Zuzia pędziła jak strzała przed siebie zdeterminowana, wbijając dłonie w poręcz sanek, celując prosto w grupę przechodniów, która rozpierzchała się w tanecznych wygibasach, by ratować i Zuzię, i swoją skórę.
Największą lekkomyślnością odznaczyli się jednak oczywiście dorośli. Górka nad przejściem podziemnym była najbardziej stroma i wysoka. Zagrożeniem dla saneczkowiczów nie była zresztą sama stromość czy wysokość, ale to, w jaki sposób się kończyła – ostro wbijając się w ziemię. Dzieci zjeżdżały z niej na deskach, które siłą rozpędu gubiły po drodze; pod koniec to turlały się, to zjeżdżały na siedzeniu, ale lądowały miękko i na czterech łapach. Wyczynu tego nie potrafili powtórzyć dorośli. Każda niższa górka nie była naturalnie warta ich umiejętności sportowych, więc prawie każdy ich zjazd kończył się boleśnie. Kurczowo spinali ciało, tracąc miękkość lotu, torpedując grawitację ciężarem własnego ciała; jednak to końcówka, gwałtowne uderzenie w pupę, które wbijało im kręgosłup w podstawę czaszki, bolało najbardziej. Później zwijali się widowiskowo u podstawy zbocza, a przechodnie komentowali to z fascynacją, kląskali językami, omawiali taktyki i czekali na kolejnego śmiałka.
I ja byłam takim przechodniem, żałującym szczerze, że nie ma sanek. Jednak nawet samo obserwowanie było przyjemne, bo oto zaobserwowałam, jak
z odmętów foteli i łóżek wynurzyły się ciała i dusze, które w najzimniejszy dzień
w roku postanowiły poturlać się po zaspach. Od dawna nie widziałam tak wielu osób robiących koziołki i aniołki na śniegu, i przy tym śmiejących się w głos.
Śnieg okazał się najlepszym antidotum na kwarantannową chandrę; i my, obcy, szczęśliwi ludzie na chwilę znowu staliśmy się plemieniem. Bo śmiech niesie się na odległość znacznie dalszą niż dwa metry. I jest bardziej zaraźliwy.
Szanowni Czytelnicy!
Czeka nas trudny i niepewny czas. Wierzymy, że wspierając się nawzajem, przetrwamy tę zimę i każdą następną porę, która postawi przed nami kolejne wyzwania. Dlatego zachęcamy Was do dzielenia się swoimi doświadczeniami i opowieściami kwarantannowymi oraz strategiami przetrwania. Najciekawsze teksty będziemy publikować na naszych łamach.
Tekst powinien mieć maksymalnie 4 tysiące znaków ze spacjami i zostać wysłany na adres [email protected]. W temacie wiadomości prosimy o wpisanie hasła “Opowieści z czasów zarazy”.
Z wyrazami szacunku,
Redakcja przekroj.pl