Marcin Kącki jedzie do Oświęcimia, żeby zobaczyć, jak żyje się w cieniu Auschwitz, określić, czy obóz ma w ogóle granicę, zbadać pamięć. Zakłada, że w miejscu, gdzie dokonano ludobójstwa, nie ma dzisiaj miejsca na resentyment, uprzedzenia narodowe i stereotypy. Myli się. O tym jest jego książka.
Paulina Małochleb: Czy można żyć w Oświęcimiu?
Marcin Kącki: To miasto bardzo do życia. Pytanie tylko jak tam zacząć żyć? W Oświęcimiu jest życie, ale i metafizyka. Oświęcim to miejsce, w którym ludzie przekroczyli granicę człowieczeństwa, więc pozostała po tym bardzo silna symbolika. Szybko zacząłem się wstydzić tego, z jakim nastawieniem tam pojechałem, bo na początku szukałem w nim przede wszystkim ironii. Po raz pierwszy postawiłem nogę w tym mieście w 2015 r., gdy promowałem Białystok. Biała siła, czarna śmierć. Zwracałem uwagę na slogany w rodzaju „Dobra chemia z Niemiec”. Uświadomiłem sobie, jak niewłaściwa to postawa, gdy zacząłem rozmawiać z ludźmi i zobaczyłem, jak wielką noszą w sobie potrzebę odczarowania.
Czy spełnienie tej potrzeby jest możliwe? I etyczne – bo czy wolno odczarować Oświęcim?
Oświęcim to już na zawsze będzie Auschwitz, trademark okrucieństwa, marka turystyczna, jak Coca-Cola w konsumpcji, co cytuję za jednym z moich bohaterów. I w ramach tego sposobu myślenia pojawia się przekonanie, że 800 lat historii tego miasta się nie liczy, że chowa się ona za kilkuletnim okresem, gdy w mieście i okolicy stał obóz. Do Oświęcimia przyjeżdżają wycieczki, ale nie po to, by zwiedzać miasto, ale by iść do muzeum, które stoi w miejscu obozu. Podobno McDonald’s przy drodze wylotowej z Oświęcimia jest jedną z najbardziej dochodowych restauracji tej sieci na terenie Polski. Ale to dlatego, że odwiedzający muzeum obozowe Auschwitz chcą stamtąd uciec jak najszybciej, zatrzymują się na szybki posiłek przy drodze krajowej i odjeżdżają, byle dalej. Mieszkańcy Oświęcimia budzą też wstydliwe zażenowanie reszty kraju. Jako nastolatek miałem kumpla, który na koloniach nie przyznał się, że pochodzi z Oświęcimia, skłamał, podał inne miasto. I nigdy też nie mówił, że jedzie na obóz – tylko na kolonie właśnie.
Ale to sąsiedztwo jest jeszcze stopniowalne: jeden z pana bohaterów nie chce się przyznać dziewczynom i kłamie, bo jego rodzina zajęła po wojnie wille Hossa.
Ludzie, i mówię o osobach wykształconych, co sprawdziłem, nie mają często pojęcia, że Oświęcim jest 40-tysięcznym miastem, sam o tym nie wiedziałem. Wydawało mi się, że to przede wszystkim obóz Auschwitz-Birkenau, wokół którego żyje jakaś niewielka społeczność. Tymczasem Oświęcim to miasto powiatowe, z długą i zaskakującą historią.
No ale jednak najważniejszym punktem historii Oświęcimia było ludobójstwo, którego dokonano w czasie wojny, a nie zniszczenie miasta w czasie potopu szwedzkiego.
Piętno na Oświęcim nałożyła historia, ale umocniła je pamięć kulturowa. Najpierw wydawało się, że największy obóz naziści zbudowali na Majdanku i tam planowano otworzyć muzeum Zagłady. Później odkrywano kolejne i wiele innych kandydowało do miana największego. Współczesna pocztówka z Hiroszimy przedstawia miasto pełne zieleni i świateł, współczesna z Oświęcimia – bramę do Birkenau i drut kolczasty. To są symbole współczesnego Oświęcimia, rozpoznawalne na całym świecie, dlatego mieszkańcy próbują swoje miasto odczarować. Jednak wszelkie próby spełzają na niczym – tak jak wtedy, gdy Urząd Miasta chciał reklamować miasto w gazetkach tanich linii lotniczych. Środowiska żydowskie zaprotestowały, uznając, że hasło w stylu: „Spędź wakacje z rodziną w Oświęcimiu” jest nieprzyzwoite. Konflikt pamięci angażuje władze miejskie, muzeum w obozie, środowiska żydowskie, mieszkańców. Obserwowałam ten konflikt przez cały rok, kiedy tam mieszkałem, i wciąż się zastanawiam, jak z tego klinczu można wyjść, bo wszyscy mają rację, tylko brakuje między tymi racjami balansu. Żydzi mają prawo do tego, aby celebrować największą zagładę w historii, władze miasta mają prawo działać w imieniu mieszkańców, mieszkańcy też chcą tu żyć, a z kolei muzeum ma prawo mówić o tym, że jest atakowane przez różne polityczne ugrupowania.
Pana reportaż zasadza się na odkryciu, że w tej przestrzeni dominuje obóz: tuż za drutami pobudowano domy, z bloków widać architekturę obozu. Okazuje się, że nie da się oddzielić Auschwitz od Oświęcimia, nie ma wyraźnego podziału na strefę śmierci i strefę życia.
Po pierwsze, wojenna historia i geografia sprawiły, że gdziekolwiek w Polsce wbijemy łopatę, tam wytryśnie krew i znajdziemy czyjeś prochy. Po drugie, żyjemy w kraju z olbrzymią potrzebą kultywowania śmierci, którą widać na każdym kroku: od setek milionów złotych wydawanych co roku na święto zmarłych po budowę pomników papieskich i smoleńskich. A to pamiętanie o zmarłych staje się kłopotliwe, gdy ktoś zobowiązuje nas do przyzwoitego zachowania. I dla mnie granica między Auschwitz a Oświęcimiem to tak naprawdę, narzucona odgórnie, granica przyzwoitości.
Na czym to polega?
Na przymuszaniu do tego, aby być przyzwoitym w obliczu martyrologii, tylko że granice przyzwoitości w Oświęcimiu z powodu największego symbolu okrucieństwa są zawieszone o wiele wyżej. Jeśli mieszkasz blisko muzeum, to nie możesz wywiesić prania, wystawić anteny satelitarnej, bo reguluje to specjalna strefa. Historia wgryzła się tam mocno w codzienne życie, co generuje konflikty.
Ale spora część osób, które pan opisuje – kibic-antysemita Daniel; starosta, który ma syna w najbogatszej fabryce; ludzie szantażujący lokalnych ekologów – nie są jakoś specjalnie przyzwoici.
Pani mówi o kodeksie etycznych zachowań w codziennej obyczajowości międzyludzkiej, a mnie chodzi o to, że miejsce zamienione w pomnik traci prawo do życia – i że w Polsce mamy obsesję pomników. Pomniki Jana Pawła II, stawiane gdzie popadnie, zwłaszcza na centralnych placach małych miast stopniowo rugują normalne życie, bo nikt nie zorganizuje pikniku miejskiego, ani nie umówi się na randkę w miejscu, gdzie się składa kwiaty.
Ja bym się umówiła pod Janem Pawłem, za to pod pomnikiem ofiar Zagłady i okupacji już nie. Czuję tu różnicę.
Bo to jest pytanie o to, czy śmierci nie należy celebrować poprzez życie. Taką propozycję miał jeden z więźniów, gdy zastanawiano się, czy w dawnym obozie Auschwitz należy otworzyć muzeum. On chciał, żeby tam wybudować szkołę, która jest elementem życia. Inni uważali, że najlepszy byłby obelisk z płomieniem u góry. Wiele głosów było za tym, aby nie pokazywać tych rzeczy, które wydarzyły się w obozie, ponieważ powstałby pejzaż okrucieństwa. Chyba nie mieli racji, bo gdyby obóz zniknął, to negacjonistów byłoby dzisiaj na pewno więcej. I kolejna sprawa: komu w zasadzie można by było to pokazywać? Jerzy Putrament, zanim został oddanym żołnierzem partii, z przerażeniem patrzył na młodych przewodników, którzy rutynowo traktują swoją pracę. Nikt do końca też nie wiedział, jak to muzeum powinno wyglądać. Jak chce pani założyć muzeum wędkarstwa, to sprawdza pani, jak wyglądają inne muzea wędkarstwa, a tutaj? Na przełomie lat 40. i 50. nie było żadnej recepty, żadnego przepisu, jak upamiętnić Zagładę. Stworzenie muzeum z gruntu zakładało, że wokół niego nie może istnieć życie, że hołd wobec takiego ludobójstwa musi być hołdem totalnym.
Ale jechał pan do Oświęcimia z przekonaniem, że to miasto pozbawione uprzedzeń etnicznych. Dlaczego?
Może to było marzenie humanisty, by znaleźć jedno miejsce, które na pewno jest wolne od nienawiści. Bo przecież gdzie jak gdzie, ale blisko piekła ludzie na pewno wiedzą, jak go na przyszłość uniknąć.
I co?
Oświęcim niczym nie różni się od reszty Polski – antysemityzm przybiera różne formy: miękką, domową, ale też bywa sankcjonowany instytucjonalnie. W latach 90. Mirosław Ganobis powołał tam Towarzystwo Polsko-Izraelskie, chciał rozkręcać jego działalność. Na przeszkodzie stanęła mu rada miasta, która wprost zadeklarowała, że będzie mu utrudniać prowadzenie działalności. Fundamentem tej wrogości był m.in. lęk przed powrotem żydowskich właścicieli przedwojennych domów i majątków, że przyjdą i odbiorą.
Wydaje mi się, że ten lęk to dzisiaj kara za zajęcie mienia, ale też za traktowanie terenu dawnego obozu jako Eldorado, w którym można się było po wojnie wzbogacić.
Na terenie należącym do dawnego obozu, albo w jego pobliżu po wyzwoleniu w 1945, dokonywały się potworne sceny. Wywożono ziemię, żeby ją przepłukiwać i wydobywać złoto i był to olbrzymi, zorganizowany oddolnie ruch. Strażnicy i milicja bali się szajek, bo wszyscy się znali i wszyscy wiedzieli, kto w nocy kopie, a kto patroluje. Wynajęto nawet snajpera, który zastrzelił ponoć jednego z miejscowych. Osoby dokonujące tego procederu nie miały jednolitego pochodzenia społecznego. Mówi się, że w poszukiwanie pożydowskiego złota był zaangażowany radny Oświęcimia. Ale byli też wśród nich ludzie głodni, bezrobotni, z małymi dziećmi na utrzymaniu, pozbawieni domów i gruntów, które na początku wojny im zabrano, by postawić na nich obozowe baraki, a domy rozebrano.
Pamiętajmy, co pisał Andrzej Leder w Prześnionej rewolucji – wielu mieszkańców z tamtej okolicy nie miało żadnego, elementarnego nawet wykształcenia, w okresie międzywojennym wychodzili z feudalizmu, po raz pierwszy wprowadzało się do murowanych domów. O ile trudno znaleźć zrozumienie dla rozkopywania zwłok, to były też przypadki kopania poza obozem i zanim kogoś w takiej sytuacji osądzę, robię eksperyment na sobie. Pytam: co bym zrobił, gdybym był młodym człowiekiem z wojennym doświadczeniem, z głodną rodziną, bez pracy, bez dachu nad głową. Tylko ludzie bez wyobraźni mogą wykazywać się pewnością. A moja wyobraźnia pracuje nadzwyczaj sprawnie, dziękuję. Nie wiem, czy byłbym tym prawym człowiekiem, który wyskoczyłby na pole i krzyczał do innych: jak śmiecie grabić i kraść!? Zostawiam ten heroizm lepszym ode mnie.
W przestrzeni Oświęcimia nie ma żadnego zjawiska, które nie kojarzyłoby się z obozem. Tutaj nawet problemy ekologiczne, smród z oczyszczalni, przywołują skojarzenia z zapachem palonych ciał.
Chciałem pokazać, że tak jak postawy mieszkańców Oświęcimia nie odróżniają się od polskiej średniej, tak problemy samego miasta są typowe: zanieczyszczenie, smog, brak komunikacji, duże zagęszczenie ruchu samochodowego. Ale jednocześnie interesowało mnie, do jakiego stopnia dzisiejsze wydarzenia są determinowane przez przeszłość i pamięć. Bo tak naprawdę opowieść o smrodzie, fetorze unoszącym się między domami, i walce z nim to jest opowieść o fabryce, którą wybudowali hitlerowcy na początku wojny. Ktoś machnął palcem nad mapą i powiedział „w tym miejscu się krzyżują drogi kolejowe, tu nikt nas nie będzie bombardował” i kazał budować obóz. I ten ruch palca nad mapą ciągle się odbywa, fatum ciągle wisi nad tym miejscem. Kiedyś zapytałem sołtysa Brzezinki: „A gdyby pan mieszkał gdzie indziej?”, on zaczął się rozmarzać i w jego oczach widziałem, że cofa się daleko w czasie i nagle ten obóz znika, znikają też problemy, które się z nim wiążą. Bo to, co dla turysty w autokarze z Krakowa w ramach wycieczki do Auschwitz i Energylandii jest atrakcją weekendową, to dla niego jest jedyną rzeczywistością. I nie można sobie z tym w żaden sposób poradzić, bo muzeum w Brzezince składa się w dużym stopniu z miejsc kaźni, a on jako sołtys musi się zająć rozbudową swojej miejscowości. I nie może tego zrobić, bo nikt go w tym nie poprze, nie znajdzie pieniędzy na rozwój, a turyści do Brzezinki nie przychodzą, bo po co? Kilkanaście lat temu wydawało się, że jedna z polskich firm w Oświęcimiu zdobędzie środki dzięki niemieckim inwestorom (znów ironia), ale ktoś w niemieckiej firmie zauważył: „hej, Oświęcim to znaczy Auschwitz, to nie przejdzie na radzie nadzorczej” i inwestorzy się wycofali. Znów ten zaburzony balans między kultem śmierci a potrzebą życia.
I teraz pytanie, czy także to nie zrodziło frustracji i gniewu, który nie pozwolił, by Oświęcim stał się tym miastem bliżej mojego marzenia, a nie kręgu zła.
Tylko że zło nie wyczerpało się ani w Zagładzie, ani w kopaniu w poszukiwaniu złota. Wystarczyło go jeszcze na przykład na romski pogrom w 1981 r., kiedy to ZOMO ratowało życie Romów przed tłumem Polaków podpalających mieszkania i zrzucających samochody do rzeki.
Przygotowywałem ten reportaż przez pół roku i przez cały czas zastanawiałem się, dlaczego dzisiaj się o tym pogromie w ogóle nie mówi (choć pisała o nim trochę Lidka Ostałowska w Cygan to cygan). Robiąc różne kwerendy, nie znalazłem żadnych materiałów oficjalnych, choć muszą gdzieś być: meldunki milicyjne, raporty. Ten pogrom pozostaje na razie wypartym elementem pamięci zbiorowej, nie wszedł jeszcze do historiografii – bo nie znalazłem o nim relacji historyków. W latach 60. nakazano się Romom osiedlać, co budziło zarówno ich niepokój, niechętnych zmianie trybu życia, jak i Polaków, żywiących głębokie uprzedzenia. Wprowadzono Romów do zniszczonych, często jeszcze pożydowskich, mieszkań. Tylko że Romowie nie chcieli dać się osiedlić, a że byli rozproszeni po całej Europie, to szybko zaczęli jeździć do pracy za granicę i znaleźli się w lepszej sytuacji materialnej niż Polacy. Ich telewizory i samochody raziły w oczy.
Powrócił więc ten sam mechanizm, który wyprodukował Auschwitz.
Tak, mechanizm obcości, wykluczenia klasowego, poniżenia i dehumanizacji.
Czy Oświęcim. Czarna zima to kontynuacja pana poprzedniej książki o Polakach, czyli Białystok. Biała siła, czarna śmierć?
Nie wiem, czy można porównywać te dwie książki. Reportaż o Białymstoku dotyczył stricte pamięci, a właściwie jej braku, konieczności pracy archeologicznej w naszej świadomości. Tymczasem reportaż o Oświęcimiu mówi raczej o pamięci, która dotyczy sfery supersymbolicznej, gigantycznej, o braku równowagi między tym, jak pamiętać i jak normalnie żyć obok tej pamięci, by nie powodowała frustracji i gniewu.
Kto w Oświęcimiu ma monopol na pamięć? Muzeum ściąga najwięcej odwiedzających, ale obok tego oficjalnego, państwowego powstają też małe muzea prywatne.
Prywatni zbieracze, pasjonaci-kolekcjonerzy wystawiają przedmioty, które w wyniku różnych okoliczności zostały im oddane przez inne osoby prywatne, ze strychów, z piwnic. Artefaktem w Auschwitz jest albo resztka człowieka, albo resztka tego, co miał ze sobą, gdy przyjechał, albo resztki ubrań. Różnica jest taka, że artefakty muzeum są za szybą, a te u pasjonatów można dotknąć. No i artefakty muzealne mają pieczątkę oficjalnego Holokaustu, a te ich są trochę wyklęte.
Dlaczego?
Bo funkcjonują na pograniczu, miewają napięte stosunki z państwowym muzeum. Z jednej strony dlatego, że ono zmonopolizowało pamięć i turystykę, a ci pasjonaci chcieliby wejść z własną pamięcią, zdemonopolizować ją i pokazać drobne przedmioty, które udało im się zdobyć, opowiedzieć ich historie. Muzeum jest też instytutem naukowym i każdy przedmiot musi być poddany badaniom, nim trafi na wystawę. Mamy zatem typowy konflikt między akademią a amatorami. Choć w muzeum nie dowie się pani, jakie emocje towarzyszyły człowiekowi, który przyniósł ten przedmiot i jaka była jego historia. Oni zajmują się badaniem, gromadzeniem i archiwizowaniem. A zbieracze są pełni historii i emocji, a także okoliczności, w których to zdobyli. Dzisiaj to właśnie kolekcjonerzy są prawdziwą kopalnią dla reportera, bo muzeum nie zajmuje się okruszkami historii. Dlatego mnie ciągnęło do prywatnych poszukiwaczy, dzięki nim mogłem te okruszki pozbierać i pokazać konflikt o pamięć.
Jeden z pana bohaterów mówi, że jako dziecko chodzili się bawić do „wilahesa” – czyli Willi Hössa. Czy ten skrót, używany na co dzień, oswajający rzeczywistość nie jest jednocześnie symbolem stosunku Oświęcimia do Auschwitz?
W pewnym sensie tak, ale na pewno nie dla wszystkich mieszkańców. Przede wszystkim jest to kod lokalnego języka, takiej powojennej nowomowy. Reszta dzieciaków w Polsce bawiła się w Indian i kowbojów, w Niemców i Polaków, wołaliśmy „handehoch”. Dzieci w Oświęcimiu bawiły się na „wilahesa”. Anna, której wspomnienia opisuję w książce, z innymi dziećmi kradła przedmioty z obozowej wystawy i na wieżyczce strażniczej robiła z nich dom dla lalek. Tutaj ujawnia się różnica perspektyw, bo widzimy przecież wyraźnie, że zatopienie w wojennej pamięci dzieci z Oświęcimia było większe niż w innych miejscach Polski. Ale jednocześnie dzieci te, przed dość długi czas dzieciństwa, nie wiedziały, gdzie się bawią i skąd są te przedmioty, dlaczego ich zabieranie z wystawy jest złe.
Co napędza Marcina Kąckiego? Czy on wierzy w możliwość zmiany społecznej?
Wierzy coraz słabiej. Bardziej szuka przygody, niż ma potrzebę, by tą przygodą coś zmieniać. Jest jak chłopiec, który rozkręcił już 15 samochodzików i dostał za to lanie, ale rozkręca teraz 16., bo on może się jednak różnić. Prof. Tomasz Polak w swojej Pracowni Pytań Granicznych w Poznaniu zajmuje się koncepcją maszyn społecznych – a ja miejsca, do których jeżdżę, traktuję jako machinę, którą próbuję rozebrać. Bo kulisy są zawsze ciekawsze niż scena. I ciągle próbuję się za kulisy dostać: dlatego przeskakiwałem często przez płot w obozie, nie chciałem czekać grzecznie w kolejce do głównego wejścia.
Mówi pan, że kluczem do zmiany światopoglądu jest w Polsce odkrywanie prawdy o przeszłości. Ale pana książki czytają ludzie, którzy są już przekonani, ewentualnie mieszkańcy opisywanych przez pana miast.
Każdy ma swój motor, paliwo – moim jest pasja. Piszę tylko o tym, co mnie kręci, wkurza, pobudza. Jeśli moja książka zadziała podobnie na czytelnika, to już jest jakaś mała zmiana.