Od pewnego czasu nie rozgrzewa już myśl o nowym albumie ulubionego zespołu, ani wieść o tym, że wpadają na koncert nieopodal. Może to zblazowanie, może zmiana gustu? Bo się już było na koncercie. Bo ostatni album uwierał. Bo zespół się postarzał. Gdzie te czasy kiedy się zgrywało świeże kawałki z radia na kasety, biegło potem do sklepu wypytując, kiedy będzie nowa EP-ka? I te momenty kiedy się z nią wracało do domu? Cały rytuał odsłuchiwania? Jedni z woleli w towarzystwie, inni samotnie. Słuchanie, patrzenie w listę utworów, wsłuchiwanie się w tekst. Potem wymienianie się i zgrywanie wzajemne. Rozmowy, dyskusje. Więc może o ten rytuał chodzi… Dziś dowiadujesz się, że jest nowa EP-ka i momentalnie odsłuchujesz ją na telefonie.
Wtem słychać, że nadeszła nowa książka Kuby Dąbrowskiego. Jego czwarta autorska EP-ka. Nie przejrzysz na skróty, nie zobaczysz w pdf-ie. Trzeba poczekać aż będzie w rękach. I po swojemu jej odsłuchasz. Strona po stronie, no, jaki kto ma tam ulubiony system czytania i oglądania. I ten moment, ten młodzieńczy rytuał odżywa. A jest istny tytułowy pożar. Sztos, powiedziałaby młodzież.
Zaraz zaczynasz porównywać, jak się mają solówki na gitarze, jak perkusja, całe tło, lepiej, wolniej, mocniej, słabiej? Jak ze słowami, jak grafika w książeczce w płycie (to już geriatria?), generalnie co się zmienia?
Dąbrowski jest bardziej kolorowy. Jakieś takie generalnie większe nasycenie. Śmieszny i melancholijny po staremu. Oczywiście puszcza oko tu i ówdzie do swoich poprzednich hitów, dla wnikliwego słuchacza, wiernego fana. Coś jak „znajdź 5 szczegółów” z poprzednich – kilka lat temu zrobionych zdjęć.
Jest inaczej, jest na nowo, z nutą dawnego charakteru. Wokal jakby pełniejszy, słowa mocniejsze. To, tak gdyby uparcie dalej porównywać książkę Kuby do nowej EP-ki. Trudno przestać. Format książki ciut mniejszy niż wcześniejszych, układy zdjęć bardziej jeszcze pojechane niż w poprzednich. Nowsze zabawki, już nie autora z przeszłości, tylko bardziej aktualne. Mniej vhs’ów i w ogóle analoga, więcej retiny, pulpitów i ekranów. Coś się przecież zmienia wokół nas, na miękko.
Więc mocniejszy kolor. I życie, jak je znamy. Codzienne. Rutynowe. Szarzyzna… Gdyby nie to, że autentyczny pożar, czerwoność, zmiana ról, a tym samym jakby więcej zagęszczenia, zaskoczenia, emocji. I gdzieś oczywiście tkliwość, rozczulenie, chociaż to przecież trochę album rodzinny, domowy Kuby. A trochę nasz wspólny, ogólny, tych, co tu w tym kraju, tym mieście, z dziećmi lub bez, po tych samych czy podobnych ulicach. Dobry album. Można zapętlić. No i poszłoby się na koncert.
PS. Kuba, został już tylko jeden chevrolet w Gończycach.