Marina Perezagua pisząc „Yoro“ stworzyła jedną z najśmielszych i wyjątkowo ambitnych powieści ostatnich lat. Co nie znaczy, że w pełni udaną.
Zamiar był niewątpliwie imponujący: stworzyć opowieść o przekraczaniu losu, o przeistoczeniu, wielokrotnym pokonaniu śmierci. Stworzyć bohaterkę (o wielkich procesach mówi tu kobieta i to kobieta z wyboru, o czym dalej) pokonującą bariery dzielące naturę i sztuczność, racjonalność i duchowość. Pokazać ją nie w sytuacji granicznej, ale już spadającą w nicość i odradzającą się, nieskończoną. Taką superbohaterką, możliwą jedynie w literackim zmyśleniu, jest narratorka powieści, która mówi o sobie „H.“ – jest niemą i niewymawianą w języku hiszpańskim głoską. To dlatego, że przez większość życia naznaczonego cierpieniem i niedoborem tożsamości tak właśnie się czuła – jak pustka, jak otchłań. Ale też, u progu starości, zostawia świadectwo waleczności, wytrwałości i nadziei na miłość, harmonię. H. jest esencją życia i pragnienia.
Powieść ma formę wyznania pozostawianego przez starzejącą się H. sędziemu, który niebawem zawyrokuje o jej losie. H. nie ma wątpliwości, że za zbrodnię, której się dopuściła, spotka ją najsurowsza kara. Ale co znaczy „surowa kara“ dla kobiety, która doświadczyła już najgorszego? Od pierwszych stron wiemy, że H. niczego się nie boi, nie ma nic do stracenia.
Język jest najpierw prowokujący i drażni, ale kiedy Perezagua przechodzi do jądra historii, ujawnia talent do obrazowania, splatania bytów realnych i nierzeczywistych. Życiorys H. to połączenie faktów z fantastycznością, sacerowanie między „racjonalnie wiarygodnym“, a „możliwym tylko w fikcji“. Hiszpańska autorka poszerza literacki wszechświat i także w tym aspekcie jej powieść jest wyrazem odwagi.
Samą fabułę przybliżyć trudno – zagęszczenie zdarzeń, symboliki i metafor niemal jak u Rushdi’ego, choć niestety bez jego genialnej lekkości i dowcipu. H. przeżyła atak atomowy na Hiroszimę (opisy wybuchu, towarzyszącego mu unicestwienia i cierpienia to najznakomitsza część „Yoro“). Mówi o tym zdarzeniu – wykraczającym poza wcześniej znane granice śmierci, zniszczenia, wojny – jako ofiara. Nadaje historii wymiar ziejącej rany, niemego krzyku, przegapionego triumfu swego życia nad hekatombą.
Równoległą nić stanowią poszukiwania jej własnej tożsamości – człowieczej, seksualnej. H. była hermafrodytą, zanim bomba dodatkowo poraniła jej organy i zagmatwała rozumienie „ja“. Droga do odnalezienia siebie prowadzi w niezwykłe rejony: od szwedzkich chirurgów po miłość z amerykańskim żołnierzem, któremu w czasie wojny powierzono pod opiekę tytułową „Yoro“ – dziewczynkę ocaloną z wybuchu jądrowego i traktowaną jako eksperyment medyczno-polityczny. Macierzyństwo, jeden z centralnym tematów powieści, zyskuje tu pozabiologiczny wymiar.
Fabuła zakręca i plącze się. Perezagua prowadzi w niezliczone zaułki, ku wprowadzanym na chwilę, choć symbolicznie ważnym postaciom, sięga po metafizykę, psychiatrię, ale wszystkie te „stare“ sposoby rozumienia życia odrzuca, tworzy świat pozbawiony dyscyplin.
Powieść bywa we fragmentach porywająca, przynosi zdania błyskotliwe i językową świeżość, ale jest przesadnie zawiła, a sama konstrukcja, która ma z miejsca przykuć uwagę czytelnika i utrzymać ją do ostatnich stron, jest zręcznym zabiegiem, bez którego nie sposób byłoby wspiąć się na te góry metafor i kręte ścieżki. Perezagua dużo lepsza jest, gdy pokazuje – tworzy sceny, zdarzenia – niż kiedy opowiada.
„Yoro“ rozwija się w zadzwiający sposób, autorka uchwyciła temat transgresji w treści i warstwie literackiej. Jednak po nagromadzeniu skrajnych emocji i niesamowitości następuje finał: pozbawiony siły, nieuchronnie rozczarowujący.
To świetna lektura dla lubiących eksperymenty i barokowość, ale potencjalna udręka dla entuzjastów kunsztownego minimalizmu.