Czas ucieka.
Moja babcia była pierwszą osobą, która powiedziała mi, że nie musi tak być. A raczej nie tyle mi powiedziała, ile pokazała.
Dorastała na Węgrzech. Spędzała wakacje na kąpielach w chłodnych wodach Balatonu i chodzeniu po górach na jego północnym brzegu, w ośrodku wypoczynkowym odwiedzanym przez cyganerię: aktorów, malarzy i poetów. W miesiącach zimowych pomagała prowadzić hotel na wzgórzach Budy, zanim naziści przejęli go i zaadaptowali na główne dowództwo Schutzstaffel, czyli SS.
Dekadę po wybuchu wojny, na początku radzieckiej okupacji, komuniści zaczęli zamykać granice. Gdy jej matka próbowała nielegalnie przedostać się do Austrii, została złapana, aresztowana i skazana na dwa lata więzienia. Wkrótce potem zmarła. Podczas powstania węgierskiego w 1956 r. moja babcia pisała i kolportowała na ulicach Budapesztu antykomunistyczne ulotki. Gdy powstanie zostało brutalnie stłumione, a Sowieci aresztowali dziesiątki tysięcy dysydentów, uciekła do Australii ze swoim synem, a moim ojcem, doszła bowiem do wniosku, że nie można znaleźć się dalej od Europy.
Nigdy więcej do niej nie wróciła, ale ducha cyganerii zabrała ze sobą. Podobno była pierwszą kobietą w Australii, która włożyła bikini i została przez to przepędzona z plaży Bondi. Wiele lat spędziła całkiem sama na Nowej Gwinei, która nawet dzisiaj jest jednym z najmniej przyjaznych do życia miejsc na ziemi.
Choć wywodziła się z aszkenazyjczyków, a została wychowana w obrządku luterańskim, miała bardzo świeckie poglądy. Naszym odpowiednikiem Modlitwy Pańskiej był wiersz angielskiego pisarza Alana Aleksandra Milne’a Koniec, którego ostatnia strofa brzmi:
Teraz mam sześć lat,
rozum dosyć świetny.
Więc myślę, że już zawsze
będę sześcioletni.
Wielokrotnie czytała go mnie i mojemu bratu. Sześć lat, mawiała, to najlepszy wiek, i robiła, co w jej mocy, by przeżyć całe życie z zachwytem sześcioletniego dziecka.
Już gdy byliśmy mali, nie chciała, żebyśmy zwracali się do niej „babciu”. Nie lubiła też węgierskiego określenia babci, nagymama, ani pieszczotliwych zdrobnień typu babunia, babula czy babinka.
Dla nas, chłopców, i dla wszystkich innych była po prostu Verą.
Vera nauczyła mnie prowadzić samochód – gwałtownie skręcać i odbijać się od krawężników – gdy „tańczyła” w rytm muzyki płynącej z samochodowego radia. Powtarzała mi, że mam się cieszyć swoją młodością, rozkoszować się uczuciem bycia młodym. Dorośli, mawiała, zawsze wszystko psują. Nie dorastaj, radziła. Nigdy nie dorastaj.
W siódmej i ósmej dekadzie życia nadal była młoda duchem – piła wino z przyjaciółmi i rodziną, lubiła dobrze zjeść, opowiadała kapitalne historie, pomagała biednym, chorym i tym, którym się nie poszczęściło; udawała, że dyryguje orkiestrą symfoniczną, śmiała się do późnej nocy. Według powszechnie obowiązujących standardów to dowód, że dobrze przeżyła życie.
Ale czas uciekał.
W wieku osiemdziesięciu kilku lat Vera była już cieniem dawnej siebie, a ostatnią dekadę jej życia oglądało się z ciężkim sercem. Była słaba i chora. Miała w sobie dość mądrości, by nalegać, że powinienem poślubić swoją narzeczoną Sandrę, ale muzyka nie sprawiała jej już żadnej radości, praktycznie nie wstawała z fotela; żywiołowość, która ją definiowała, zniknęła.
Pod koniec opuściła ją też nadzieja.
– Tak to po prostu jest – powiedziała mi.
Fragment książki dr. Davida A. Sinclaira i Matthew LaPlante’a Jak żyć długo. Dlaczego się starzejemy i czy naprawdę musimy, wyd. Znak, Kraków 2021.