Żadna tegoroczna płyta nie zaliczyła tak dobrego pierwszego tygodnia w Stanach, jak wydane w marcu After Hours Abela Tesfaye’a. Ponadto czwarty album The Weeknd debiutował na szczytach list sprzedaży w szesnastu innych krajach i bił rekordy na platformach streamingowych. Wspomnę jeszcze tylko, że siedem zawartych na nim piosenek znalazło się w pierwszej dziesiątce Spotify Global Chart. W Polsce After Hours wspięło się, co prawda, jedynie na ósme miejsce OLIS – ale my mamy przecież własny Weekend.
Choć olbrzymi sukces Tesfaye’a mnie cieszy, bo mam sentyment do jego dokonań z czasów, kiedy samplował Cocteau Twins i Siouxsie and the Banshees na House of Balloons, to mam wrażenie, że jest on przede wszystkim zasługą świetnie przemyślanej, rozpisanej na lata kampanii. Bo jeśli o wspomnianym mixtapie z 2011 roku napisałbym, że to pełna przestrzeni, rozmyta wariacja na temat The-Dreama i r&b lat 90., to przecież o After Hours mógłbym napisać coś bardzo podobnego. Może z zastrzeżeniem, że tegoroczny bestseller jest bardziej odpicowany brzmieniowo i skrojony pod gusta nafaszerowanych nostalgią milionów. Inne zmiany? W 2011 roku The Weeknd mógłby się z całą mocą powoływać na inspiracje Michaelem Jacksonem i R. Kellym. Dzisiaj to już trochę bardziej skomplikowane.
Skoro więc w samych piosenkach zmieniło się tak naprawdę niewiele, to może warto wspomnieć o osobach pielęgnujących wizerunek Tesfaye’a? Na przykład bracia Aleksi i Anton Tammi, którzy zadbali o oprawę albumu, zdjęcia i teledyski promujące After Hours. Nie ma tu miejsca na jakąkolwiek przypadkowość – dominują czerwone barwy, idealny wizerunek artysty-modela kontrują ślady krwi po nocy pełnej przygód, a zanurzone w nostalgii r&b i pop – elementy obecnej w muzyce i klipach psychodelii. Teledysk do singlowego Blinding Lights rodzi skojarzenia nie tylko z twórczością Jacksona i oscarowym wizerunkiem Jokera, ale także z Nieoszlifowanymi diamentami. Nawet okładka After Hours wydaje się korespondować z plakatem, na którym Adam Sandler trzyma się za obolałą twarz. A przecież nie kto inny, jak Tesfaye grał pomniejszą rolę w produkcji, która ukazała się trzy miesiące przed premierą jego albumu. Przypadek? Być może, ale prędzej uwierzę, że bracia Tammi to bracia Safdie.
A sama płyta? Trochę taka, jak poprzedzająca ją kampania: starannie wyprodukowana, utrzymana w podobnych barwach, spójna. Pozbawiona mielizn, ale wypełniona piosenkami, które dość łatwo się ze sobą zlewają i – pomimo upływu dekady – wciąż nie odpowiadają na pytanie, w czym tak właściwie przebijają numery The-Dreama. W pojedynku na single zamiast na bezczelnie karmiące się nostalgią Blinding Lights nieśmiertelnego Maxa Martina i słabiutkie In Your Eyes stawiam na Heartless przemycające sporo ze stylu hip-hopowego producenta Metro Boomina. A tak poza tym, to wciąż uważam, że najlepszy numer The Weeknd znalazł się na płycie Drake’a. Ten to dopiero musi mieć sztab.