Bennett Cerf – szczęśliwy wydawca Jamesa Joyce’a Bennett Cerf – szczęśliwy wydawca Jamesa Joyce’a
i
James Joyce, zdjęcie: Alex Ehrenzweig (Wikimedia Commons)
Przemyślenia

Bennett Cerf – szczęśliwy wydawca Jamesa Joyce’a

Bennett Cerf
Czyta się 13 minut

Bennett Cerf (1897—1971), legendarny wydawca amerykański, był założycielem i wieloletnim, a właściwie dożywotnim, właścicielem Random House, najpoważniejszej chyba oficyny wydawniczej w USA. Przedstawiamy fragment jego książki At Random, którego bohaterem jest James Joyce.

Nasza wielka przygoda z Ulissesem, która osiągnęła swój punkt kulminacyjny w roku 1934, rozpoczęła się w gruncie rzeczy jeszcze w roku 1932, kiedy książka Jamesa Joyce’a była w Stanach Zjednoczonych wyjęta spod prawa i jej posiadanie było surowo zakazane. Można było jednak nabyć na czarnym rynku wydanie opublikowane w Paryżu przez pannę Sylvię Beach, pod winietą Shakespeare and Company, bardzo słynnej księgarenki na Lewym Brzegu, do której trafiali liczni amerykańscy turyści. Wszyscy kupowali egzemplarze Ulissesa w biało-niebieskiej, kartonowej oprawie. Nie wypadało wprost wrócić z Europy bez tej książki, za którą Sylvia Beach brała dziesięć dolarów. Myślę, że firma Shakespeare and Company utrzymywała się w istocie dzięki Ulissesowi. Pismo „Little Review” zamieściło w kolejnych numerach kilka fragmentów książki, ale miało ono jeszcze mniej pieniędzy niż sam Joyce. Pewien człowiek ogłosił jej pirackie wydanie i poszedł do więzienia, zresztą nie tylko za Ulisssesa – publikował też książki pornograficzne o znacznie mniejszych walorach literackich.

Słyszałem któregoś wieczora jak Morris Ernst, słynny prawnik, oświadczył, że zakaz posiadania Ulissesa jest hańbą i że chciałby rozpocząć batalię na rzecz zalegalizowania książki. W marcu 1932 spotkałem się z nim więc na lunchu i spytałem: — Czy jeśli podpiszę z Joyce’em kontrakt na amerykańskie wydanie Ulissesa, zgodzisz się wystąpić w sądzie w obronie tej książki? — I dodałem — Nie mamy tyle pieniędzy, żeby pokryć twoje astronomiczne honorarium (był bardzo wysoko płatnym adwokatem), ale składam ci następującą propozycję: weźmiemy na siebie wszystkie koszta sądowe, a jeśli wygrasz sprawę, będziesz do końca życia dostawał tantiemy za Ulissesa.

— Świetnie, świetnie — powiedział Ernst, który, podobnie jak ja, uwielbia reklamę.
Napisałem więc do Joyce’a na adres Shakespeare and Company, gdyż — jak wiedziałem — właśnie w tej księgarni mieściła się jego kwatera główna. Oznajmiłem mu, że przyjeżdżam do Europy i chciałbym zobaczyć się z Nim w Paryżu, aby wspólnie rozważyć możliwość oficjalnego wydania Ulissesa w Ameryce. Otrzymałem odpowiedź, w której zawiadamiał, że chętnie się ze mną spotka. Niczym nie ryzykował — nigdy dotąd nie dostał z Ameryki ani centa za Ulissesa. Mógł się spodziewać, że tym razem zdołamy wprowadzić go na tamtejszy rynek.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W ustalonym dniu wkroczyłem rankiem do biura Sylvii Beach i zastałem tam Jamesa Joyce’a. Miał obandażowaną głowę, opaskę na oku, ramię na temblaku i usztywniający opatrunek na nodze, którą, siedząc, trzymał na krześle. Wyglądał jak jedna z postaci „The Spirit of ’76”. Cofnąłem się o krok, ale Sylvia Beach, czarująca siwowłosa dama, powiedziała: — Ach, panie Cerf, proszę nie myśleć, że pan Joyce zawsze wygląda w ten sposób. Był tak podniecony perspektywą spotkania z panem, że w drodze do mego biura wpadł pod taksówkę. Ale koniecznie chciał zobaczyć się z panem dziś, bo potrzebuje pieniędzy i ma nadzieję, że może od pana je otrzyma.

— Oczywiście jestem gotów wypłacić mu jakąś sumę — odparłem.

Później dowiedziałem się, że zawsze nosił opaskę na oku, ale inne kontuzje miały charakter tymczasowy.

— Nie wiem — oświadczyłem — czy uda nam się wygrać sprawę sądową, ale moim zdaniem klimat w Ameryce zmienia się wyraźnie i gotów jestem zaryzykować. Dam panu tysiąc pięćset dolarów, na następujących warunkach: jeśli zalegalizujemy książkę, suma ta stanowić będzie zaliczkę na pańskie tantiemy, które ustalimy na piętnaście procent od każdego sprzedanego egzemplarza. Jeśli przegramy sprawę — zatrzyma pan tysiąc pięćset dolarów.

Był zachwycony moją propozycją; wówczas tysiąc pięćset dolarów miało znacznie większą wartość niż dziś.

— Nie sądzę, żeby wam się to udało — oświadczył. — Tak czy owak nie odzyskacie tego półtora tysiąca dolarów.

— Oczywiście, że nie — odparłem. — Jest to zaliczka, którą wypłacam panu, by nasza umowa była wiążąca.

Chciałem, żeby nasze wydanie Ulissesa miało charakter oficjalny i było autoryzowane przez Joyce’a. Firma Viking Press opublikowała inne jego książki, ale bała się tknąć tej powieści.

Gdy poznałem Joyce’a, miał on niewiele ponad pięćdziesiąt lat. Kiedy zdjął wszystkie bandaże, sprawiał jeszcze wrażenie człowieka dość energicznego. Jego żona, Nora, była typową, rozmowną i życzliwą, irlandzką damą. Spędziliśmy wspólnie kilka wieczorów, z których najzabawniejszy był ostatni, ponieważ tym razem Joyce, który zawsze dużo pił, nadużył alkoholu. Kiedy po kolacji wróciliśmy do ich mieszkania, postanowił odśpiewać mi kilka irlandzkich ballad, pani Joyce zaś postanowiła, że jej mąż  n i e  odśpiewa mi kilku irlandzkich ballad. Konflikt wybuchnął na dobre, gdy Joyce doszedł do fortepianu. Stała przed nim długa ławka, którą złapali za dwa końce i zaczęli ciągnąć w przeciwnych kierunkach. Nagle Nora umyślnie puściła swój koniec, a Joyce zrobił kilka chwiejnych kroków w tył i usiadł gwałtownie na podłodze pod ścianą, ławka zaś spadła na niego. — Może to będzie dla ciebie nauczka na przyszłość, ty pijany… — powiedziała Nora. Uznałem, że pora się wycofać, więc oboje z Norą wyszliśmy z pokoju, zostawiając Joyce’a, który nadal — dość zadowolony z siebie — siedział na podłodze i nie odczuwał najwyraźniej żadnych dolegliwości. Nora sprowadziła mnie na dół, gdzie wsiadłem w taksówkę. Przepraszała za żenującą scenę, ale oboje, oczywiście, pękaliśmy ze śmiechu, gdyż całe wydarzenie było ogromnie zabawne. Kiedy wsiadałem do taksówki, powiedziała jeszcze: — Pewnego dnia  j a  napiszę dla ciebie książkę, Bennett, i zatytułuję ją: „Moje dwadzieścia lat z tak zwanym Geniuszem”.

Wróciłem do Nowego Jorku i poinformowałem Ernsta, że mam w ręku podpisaną przez Joyce’a umowę, mocą której upoważnia on nas do opublikowania oficjalnego wydania Ulissesa — ale nie wiem sam, ile jest ona warta. Teraz trzeba było rozwiązać szereg problemów. Chcieliśmy trafić na sędziego, który byłby przychylnie nastawiony do naszej sprawy. Tu właśnie nieocenione było doświadczenie Ernsta. Wiedział on, że John M. Woolsey jest wielkim erudytą i człowiekiem znanym z liberalnego stosunku do literatury, postarał się więc o wyznaczenie takiego terminu procesu, by w naszej sprawie orzekał właśnie sędzia Woolsey.

Wtedy stanął przed nami następny wielki problem: w jaki sposób wprowadzić do protokołu sądowego artykuły o Ulissesie pisane przez takich ludzi jak Arnold Bennett, Ford Madox Ford, Edmund Wilson, Ezra Pound i inni wybitni autorzy owej epoki. Wszyscy oni stwierdzili w swych publikacjach, że Ulisses otwiera nową erę literatury. Nie mogliśmy jednie powołać się na te opinie, gdyż sąd nie zezwoliłby na odczytanie ich na sali rozpraw w tego rodzaju sprawie — sam nie wiem dlaczego, ale takie były wówczas wymogi obowiązującego w Stanach Zjednoczonych postępowania procesowego. Musieliśmy uciec się do podstępu i uczynić je częścią książki, ponieważ cała jej zawartość stanowiła dopuszczalny materiał dowodowy. Wzięliśmy więc wydany w Paryżu egzemplarz Ulissesa w kartonowej oprawie i wkleiliśmy do niego wszystkie recenzje, na które chcieliśmy się powołać — kilkadziesiąt artykułów w różnych językach. Kiedy skończyliśmy, książka pękała w szwach. Ponieważ zamierzaliśmy posłużyć się w sądzie właśnie tym egzemplarzem, poprosiliśmy kogoś, by zabrał go do Europy i przywiózł z powrotem na „Aquitanii”. W dniu przybicia statku do portu czekał już tam nasz agent. Był to jeden z najbardziej upalnych dni w historii Nowego Jorku.

Temperatura przekraczała chyba 120 stopni Fahrenheita, więc celnicy marzyli tylko
o tym, by jak najprędzej odprawić pasażerów i wynieść się do domów. Przybijali pieczęcie na wszystkich bagażach, nie żądając ich otwarcia i wołali: — Prosimy do wyjścia! 

Kiedy pojawił się nasz wysłannik, celnik ostemplował jego walizę, nawet na nią nie spojrzawszy. Nasz agent, ogromnie zdenerwowany, oświadczył: — Żądam, aby otworzył pan tę walizę i przeszukał jej zawartość. Celnik popatrzył na niego jak na szaleńca i odparł: — Jest za gorąco.

— Podejrzewam, że znajduje się w niej coś, czego nie wolno przywozić do Stanów Zjednoczonych i domagam się, by została ona przeszukana — upierał się nasz agent.

Celnik, nie ukrywając wściekłości, musiał więc otworzyć walizę. Gdy znalazł egzemplarz Ulissesa, nasz człowiek wydał okrzyk triumfu.

— Och, na miłość Boską — powiedział celnik — wszyscy przywożą tę książkę. Nie zwracamy na to uwagi. Nasz agent oświadczył jednak: — Żądam, by skonfiskował pan tę książkę.

Po krótkiej wymianie zdań urzędnik celny zawołał swego szefa, mówiąc mu: — Ten człowiek żąda, żebym skonfiskował tę książkę. Wtedy jego przełożony włączył się do dyskusji oświadczając, że cała sprawa jest groteskowa. Ale nasz agent postawił na swoim. Miał za sobą prawo i zmusił ich do skonfiskowania książki. Dzięki temu, gdy nadszedł termin rozprawy, ten właśnie egzemplarz stanowił dowód rzeczowy.

James Joyce, zdjęcie: Alex Ehrenzweig (Wikimedia Commons)

James Joyce, zdjęcie: Alex Ehrenzweig (Wikimedia Commons)

Morris Ernst wygłosił wspaniałą mowę w obronie Ulissesa, a sędzia Woolsey w pełni zrozumiał jego argumentację. Rozprawa, która toczyła się bez udziału ławy przysięgłych, trwała dwa dni i choć musieliśmy dość długo czekać na wyrok, postawa sędziego wzbudziła w nas przekonanie, że wygraliśmy. Woolsey, w uzasadnieniu swego słynnego werdyktu (którego napisanie zajęło mu spore czasu) stwierdził, że Ulisses „jest rzetelną i poważną próbą stworzenia nowego gatunku literatury, umożliwiającego obserwację i opis rodzaju ludzkiego”. Orzekł, że książka nie jest niemoralna i może być kolportowana w Stanach Zjednoczonych.

Odbyła się jedna rozprawa apelacyjna. Tym razem prowadził ją sędzia Martin Manton z udziałem dwóch sędziów posiłkowych. Apelacja została odrzucona; wyrok był ostateczny i na tym cała sprawa się skończyła.

Opublikowaliśmy Ulissesa w styczniu 1934 roku, zamieszczając w książce przełomowy werdykt sędziego Woolseya. Do tej pory drukujemy go w każdym wydanym przez nas egzemplarzu. Książka miała ogromne powodzenie. Jest nadal czołowym bestsellerem serii  „Modern Library” oraz „Vintage Giants” i  rozchodzi się co roku w tysiącach egzemplarzy. Morris Ernst dotąd inkasuje tantiemy za Ulissesa, ale bezspornie na nie zasłużył. Książka przyniosła mu wielki dochód, lecz my także zarobiliśmy na niej mnóstwo pieniędzy, a Joyce, oczywiście, również otrzymał krociowe honoraria. Wszyscy więc byli zadowoleni — oprócz samozwańczych cenzorów, którzy umieścili ją poprzednio na indeksie.

W rok po wydaniu Ulissesa ofiarowałem ów specjalny egzemplarz bibliotece Columbia University.

* * *

Ulisses był naszą pierwszą naprawdę ważną pozycją, wydaną w masowym nakładzie. Mieliśmy już wówczas co prawda na liście naszych autorów O’Neilla oraz Jeffersa i opublikowaliśmy Moby Dicka, który cieszył się dużym powodzeniem jako dzieło należące do klasyki literackiej. Ale Ulisses był wielkim sukcesem komercjalnym, książką, której reklamę zapewniły drukowane na pierwszych stronach artykuły. Random House wiele mu zawdzięcza.

Wiąże się z tym bardzo zabawna historia. Do chwili wydania Ulissesa nigdy nie robiliśmy wielkich interesów z American News Company. Głównym odbiorcą Modern Library była firma Macy’s, ale każdy, kto wydawał nowe książki ubiegał się o kontrakt z American News Company, ogromnym przedsiębiorstwem, posiadającym oddziały w całym kraju. Kolportowało ono wszystkie czasopisma, a także książki, rozprowadzając je nie tylko po księgarniach, lecz również po sklepach papierniczych i małych wielobranżowych kioskach. Szefem działu zakupów tej firmy był znakomity fachowiec i twardy człowiek interesu nazwiskiem Harold Williams. Donald i ja graliśmy z nim czasem w golfa i darzyliśmy go sympatią. Był wielkim kawalarzem i odznaczał się specyficznym poczuciem humoru. Dotąd nie zawarliśmy z nim żadnej poważnej transakcji, choć kupił od nas chyba z tysiąc egzemplarzy Moby Dicka, ale teraz mieliśmy wreszcie książkę, która, naszym zdaniem, mogła stać się wielkim bestsellerem na skalę ogólnokrajową. Udałem się więc na Varick Street, gdzie American News Company zajmowała cały budynek, by zobaczyć się z Haroldem Williamsem. Powiedziałem mu na wstępie, że mamy dla niego świetną pozycję, która będzie miała zapewniony zbyt.

— Ach — mruknął — to pewnie ta niemoralna książka, Ulisses. Nie sądzę, byśmy chcieli ją kolportować.

— Jak to niemoralna? — spytałem z oburzeniem. — Przecież sąd pozwolił na jej wydanie.

— No cóż, my nie zajmujemy się w zasadzie książkami tego rodzaju — powtórzył z uporem Williams. — Ale ponieważ jesteście miłymi chłopcami, chcemy wam trochę pomóc. Weźmiemy dwieście pięćdziesiąt egzemplarzy.

Taka ilość, w skali całego kraju, wydała mi się śmiesznie mała. Zacząłem więc na niego wrzeszczeć. Pod wpływem mojej perswazji podniósł zamówienie z dwustu pięćdziesięciu do pięciuset egzemplarzy. Potem, w wyniku dalszej dyskusji, zwiększył je do tysiąca. Po zaciętej walce doszliśmy do dwóch tysięcy pięciuset, aż w końcu, spocony z wysiłku, stopniowo nakłoniłem go do zamówienia pięciu tysięcy. A zaczął od dwustu pięćdziesięciu!

— No, dobrze, czy jest pan zadowolimy? — spytał Williams.

— Tak, wreszcie zdecydował się pan na zamówienie właściwej ilości — odparłem, promieniejąc z dumy.

Williams otworzył szufladę i wręczył mi napisane na maszynie przed moim przybyciem zamówienie opiewające na pięć tysięcy egzemplarzy!

— Chciałem, żeby się pan trochę pomęczył — powiedział.

Odegrał swą rolę naprawdę po mistrzowsku. Oczywiście, sprzedali wszystkie zamówione egzemplarze i wiele tysięcy następnych. Ulisses był wielkim bestsellerem, między innymi dlatego, że należał, moim zdaniem, do książek, które ludzie kupują, gdyż ich posiadanie uchodzi za dowód dobrego gustu, lecz nie zawsze je czytają. Być może liczni nabywcy przejrzeli tylko ostatni rozdział, szukając nieprzyzwoitych wyrazów — w roku 1934 czytelników szokowały jeszcze użyte tam sformułowania. Teraz od dawna już należy do uznanej klasyki i stanowi ważny element programu nauczania historii literatury.

W jakiś czas później omal nie udało nam się ściągnąć Joyce’a do Ameryki, ale odczuwał lęk przed podróżą statkiem i zrezygnował w ostatniej chwili. Nadal otrzymywał od nas regularnie spore sumy pieniędzy. Po kilku latach przeniósł się do Szwajcarii. Jego książki Portret artysty z czasów młodości i Dublińczycy, wydane przez Viking Press, również miały spore powodzenie. Harold Guinzburg, założyciel tej firmy, był jednym z moich najlepszych przyjaciół i nie chciałem wystawiać na próbę naszej wzajemnej sympatii. Istnieją wydawcy, którzy respektują prawa innych. Viking i Random House nigdy nie wchodziły sobie w drogę. Ale niektórzy spośród najbardziej znanych wydawców Ameryki postępują jak piraci. Potrafią zjeść kolację z właścicielem konkurencyjnej firmy, a następnego dnia ukraść mu jednego z autorów.

Kiedy po raz ostatni widziałem się z Joyce’em w Paryżu, Ulisses odniósł już wielki sukces w Ameryce, więc jego autor powitał mnie jak bliskiego przyjaciela. Bawiła tam wówczas pewna czarująca dziewczyna, którą bardzo lubiłem. Pochodziła z szanowanej i bogatej rodziny zamieszkałej w Westchester, przyjechała zaś do Paryża ze starszą siostrą i jej mężem, młodym bankierem z Wall Street. Chciałem zaprosić moją sympatię na weekend do Le Touquet, ale jej szwagier, zupełnie zresztą słusznie, oświadczył mi: — Nie pojedzie z tobą, jeśli nie znajdziesz kogoś, kto będzie pełnił rolę przyzwoitki. Ja mam to w nosie, ale moi teściowie zabiją mnie, jeśli się dowiedzą, że pozwoliłem jej z tobą jechać na weekend. Weźcie więc z sobą kogoś do towarzystwa i róbcie sobie co chcecie.

Nie miałem pojęcia jak wybrnąć z sytuacji, więc pewnego wieczora, jedząc kolację z Joyce’em i Norą, powiedziałem: — Chcę zabrać wspaniałą dziewczynę do Le Touąuet, ale skąd do diabła wezmę w Paryżu przyzwoitkę? — Mam dla ciebie znakomite wyjście! — oświadczył Joyce. — Mój syn i jego żona marzą o weekendzie w Le Touquet. Zabierzcie ich ze sobą, a obiecuję ci, że nie zobaczysz ich od chwili przybycia aż do wyjazdu, ale etykiecie stanie się zadość.

Wszyscy byli zachwyceni i pojechaliśmy w czwórkę do Le Touquet. Polubiliśmy Giorgia Joyce’a i jego żonę, Helen, która była Amerykanką, więc spędziliśmy w końcu razem znaczną część pobytu. Pewnego dnia, kiedy siedzieliśmy na plaży, Giorgio sfilmował mnie w towarzystwie mojej sympatii i swojej żony, również odznaczającej się nieprzeciętną urodą. Dziewczyna ta wyszła w końcu za mąż za kogoś innego, ale przez długi czas śledziłem jej losy. Była naprawdę cudowna!

Potem, w kwietniu 1960, stacja CBS nadawała show z Janet Flanner, do którego wmontowano zdjęcia Fitzgeralda, Joyce’a, Hemingwaya i innych znakomitości tej epoki. Jeden z pracowników CBS zadzwonił do mnie i powiedział: — Koniecznie obejrzyj w niedzielę po południu program, bo zobaczysz w nim siebie.

— Jakim cudem? — spytałem.

— Daję ci słowo, że pojawisz się na ekranie — odparł.

Oglądaliśmy więc program i rzeczywiście ujrzeliśmy krótką sekwencję, w której siedziałem na plaży z dwoma kobietami. Nie miałem zielonego pojęcia skąd pochodzi ten kawałek taśmy — nie wiedziałem nawet, kim są obie dziewczyny. Byłem zdumiony, że wyglądam tak młodo — oczywiście od tego czasu minęło jakieś trzydzieści lat. Ale chciałem koniecznie rozpoznać moje towarzyszki.

Następnego dnia pożyczyłem taśmę z CBS i wziąłem ją ze sobą na weekend do Mount Kisco. Obejrzałem ponownie ten fragment na małym projektorze. I dalej nie miałem pojęcia, kim były obie kobiety. Za trzecim razem doznałem nagle olśnienia. Przecież to żona młodego Joyce’a i dziewczyna, z którą pojechałem do Le Touquet! Producenci zdobyli ten film, przeczesując Paryż w poszukiwaniu zdjęć Hemingwaya, Joyce’a, Fitzgeralda i Gertrudy Stein. Wśród taśm młodego Joyce’a, pomiędzy sekwencjami przedstawiającymi jego ojca, znalazło się to krótkie ujęcie. Ktoś powiedział: — To Bennett Cerf. Pokażmy i jego!
 

Przełożył Michał Ronikier

Bennett Cerf, zdjęcie z archiwum "Przekroju"

Bennett Cerf, zdjęcie z archiwum „Przekroju”

Tekst pochodzi z numeru 46/1986 r. (pisownia oryginalna), a możecie Państwo przeczytać go w naszym cyfrowym archiwum.

Czytaj również:

Szyja Szyja
i
rysunek: archiwum
Doznania

Szyja

Roald Dahl

Rzeźby Henry’ego Moore’a mogą być niebezpieczne! Opowiadanie ze zbioru Someone Like You opublikowane w „Przekroju” w 1961 r. przetłumaczył H. Olekinaz (pseudonim Ludwika Jerzego Kerna).

Osiem lat temu zmarł stary sir William Turion, a jego syn Bazyli odziedziczył „The Turton Press” (jak również i tytuł). Przypominam sobie, że zaczęto wówczas zakładać się w sferach prasowych, na temat, ile też czasu upłynie, zanim jakaś miła młoda kobieta zakrzątnie się wokół niego, i przekona go, że powinna się nim zaopiekować i jego pieniędzmi.

Czytaj dalej