
Rzeźby Henry’ego Moore’a mogą być niebezpieczne! Opowiadanie ze zbioru Someone Like You opublikowane w „Przekroju” w 1961 r.
Osiem lat temu zmarł stary sir William Turion, a jego syn Bazyli odziedziczył „The Turton Press” (jak również i tytuł). Przypominam sobie, że zaczęto wówczas zakładać się w sferach prasowych, na temat, ile też czasu upłynie, zanim jakaś miła młoda kobieta zakrzątnie się wokół niego, i przekona go, że powinna się nim zaopiekować i jego pieniędzmi.
Sir Bazyli Turion miał w tym czasie chyba około czterdziestu lat. Był kawalerem, człowiekiem o łagodnym i prostym usposobieniu, który aż do tej pory nie wykazywał żadnych zainteresowań z wyjątkiem swojej kolekcji nowoczesnych obrazów i rzeźb.
Nie miał żadnych sercowych kłopotów, jego nazwisko nie było nigdy zamieszane w żaden skandal czy plotkę. Teraz jednak, kiedy został właścicielem dość sporego koncernu prasowego, musiał opuścić spokojny wiejski dom swego ojca i przybyć do Londynu.
Naturalnie od razu zleciały się sępice i wydaje mi się, że nie tylko Fleet Street ale prawie całe miasto przyglądało się skwapliwie jak walczą one o ciało. Odbywało się to, naturalnie, w zwolnionym tempie, w piekielnie zwolnionym tempie, dlatego też przypomniało może nie tyle sępy, ile stado ruchliwych krewetek wydzierających sobie pod wodą kawałek końskiego mięsa.
Ale ku zdumieniu wszystkich facet znakomicie wymykał się z zasadzek i polowanie ciągnęło się przez całą wiosnę i przez początek lata. Nie znałem sir Bazylego osobiście ani nie miałem żądnych powodów, aby żywić dla niego przyjazne uczucia. Ale nie mogłem się powstrzymać od trzymania strony mojej płci i łapałem się na tym, że wydaję okrzyki radości, ilekroć udało mu się uwolnić z haczyka.
Potem, gdzieś na początku sierpnia, jak by na jakiś tajemniczy znak, dziewczyny zawarły między sobą coś w rodzaju zawieszenia broni, żeby wyjechać za granicę, odpocząć, przegrupować się i opracować nowe plany na jesienną batalię.
To był błąd, ponieważ dokładnie w tym momencie, olśniewające stworzenie, mające zdaje się na imię Natalia, stworzenie, o którym nikt przedtem nie słyszał, zjawiło się z kontynentu. Wzięło zdecydowanie sir Bazylego za rękę i jak by zaczadzonego zaprowadziło do Urzędu Stanu Cywilnego w Coxton Hall, gdzie poślubiło go zanim ktokolwiek, a przede wszystkim pan młody, zdał sobie sprawę z tego, co się stało.
Możecie sobie wyobrazić, że londyńskie panie były oburzone i że naturalnie zaczęły rozsiewać niezliczone ilości plotek o nowej lady Turton („Ta wstrętna kłusowniczka” mówiły o niej). Ale nie będziemy w to wnikać.
Dla dobra tego opowiadania mażemy opuścić następne sześć lat i przenieść się do chwili obecnej, do pewnego wydarzenia, które miało miejsce dokładnie tydzień temu, kiedy to ja sam miałem przyjemność spotkać się z lady Turton po raz pierwszy.
Teraz już, jak możecie się sami domyślać, nie tylko trzyma ona w swoich rękach cały koncern „The Turton Press”, ale w wyniku tego faktu stała się ważną siłą polityczną w kraju. Zdaję sobie sprawę, że inne kobiety przed nią robiły już takie rzeczy, ale w tym przypadku jest coś niezwykłego, ponieważ lady jest cudzoziemką i nikt zdaje się dokładnie nie wie z jakiego kraju pochodzi, z Jugosławii, Grecji czy Włoch.
*
Tak więc we wtorek poszedłem na małe przyjęcie do moich przyjaciół w Londynie.
Podczas gdy przed kolacją staliśmy w salonie, popijaliśmy bardzo dobre martini, i rozmawialiśmy o bombie atomowej i panu Bevanie, pokojówka wetknęła nagle głowę w drzwi. Zaanonsowała ostatniego gościa:
— Lady Turton.
Nikt nie przestał mówić. Na to byliśmy zbyt dobrze wychowani. Ani jedna głowa się nie odwróciła. Jedynie nasze spojrzenia skierowały się w stronę drzwi czekając na jej wejście.
Weszła szybko, szczupła i wysoka, w czerwono-złotej nakrapianej sukni, z uśmiechem na ustach, z ręką wyciągniętą w stronę gospodyni i rzeczywiście muszę powiedzieć, że była piękna.
— Dobry w