Luty, deszczowa i wietrzna niedziela w Berlinie. Na sali multipleksu przy Alexanderplatz wszyscy jesteśmy ubrani zwyczajnie. Tylko on wygląda, jakby wyszedł z pokazu mody. Wyróżnia się też wzrostem. Dwumetrową posturę wieńczy czarny kapelusz. Widzowie, którzy nie znają Mariusza Wilczyńskiego, za chwilę przekonają się, że zjawiskiem jest nie tylko w życiu, ale i na ekranie. Jego wstęp przed filmem też będzie inny od zwyczajowych zająknięć, krótkich podziękowań, zdań pełnych emocji, w których czasem jeszcze więcej pytań niż odpowiedzi.
Twórca Zabij to i wyjedź z tego miasta jest przygotowany. Pełnometrażowy debiut pozwolił mu zamknąć ważny etap w życiu. Film powstawał 14 lat, trzeba jechać dalej. „Jestem gotowy na wasze pytania” – mówi Wilczyński do widzów tuż przed projekcją, na koniec kilkuminutowej mowy, w której ciepłym głosem wyjaśniał, jak osobista i ważna była dla niego praca nad Zabij to….
– W krótkim czasie odeszli ważni dla mnie ludzie. Mama, ojciec i mój najlepszy przyjaciel Tadeusz Nalepa, którego muzykę słychać w filmie. Nie zdążyłem się z nimi pożegnać, robię to swoją animacją.
Jest w filmie mocna scena – rekonstrukcja ostatniej rozmowy Wilczyńskiego z matką. W szpitalu, wypytywany, nad czym pracuje i co u niego słychać, odpowiadał zdawkowo, przytakiwał, powiedział: „pogadamy później”. A później nie było już