Oddawać miłość – rozmowa z Bartoszem Bielenią
i
Bartosz Bielenia, fotos z filmu "Boże ciało"
Opowieści

Oddawać miłość – rozmowa z Bartoszem Bielenią

Jan Pelczar
Czyta się 9 minut

„W cierpieniu bywa nam bardzo dobrze, to bardzo wygodny stan. Pogrążenie w bólu, w ciągłej żałobie oraz w wiecznej tragedii może dawać dużo przyjemności. Daniel próbuje ludzi z tego stanu wytrącić. Mówi: „Zrozum i odpuść”. To znaczy: przetraw, wybacz i pozwól temu odejść. Ma do tego narzędzia” – mówi Bartosz Bielenia o swojej roli w „Bożym ciele” Janka Komasy, polskim kandydacie do Oscara. Rozmawia Jan Pelczar

Jan Pelczar: Daniel, którego grasz w Bożym ciele, oszukuje, bo udaje duchownego, ale ma w sobie otwartość, dzięki której może czynić wokół dużo dobrego. Widzowie powtarzają: chcielibyśmy takiego księdza.

Bartosz Bielenia: Miło to słyszeć. Tak budowaliśmy tę postać. Chcieliśmy pokazać kogoś, kto szczerze, na podstawie podejrzanego u kogoś systemu wartości, buduje swoją naiwną, ale też piękną wizję świata. I dzieli się nią z innymi ludźmi. Jeśli to działa, jeśli rezonuje w widzach, jeśli sprawia radość i skłania do refleksji, to znaczy, że coś nam wyszło.

W jakim stopniu aktorstwo jest dla ciebie czymś takim jak bycie księdzem dla Daniela? Miałeś siedem, osiem lat, gdy zacząłeś pojawiać się na scenie w Białymstoku. Pierwowzór postaci, którą grasz w Bożym ciele, czyli bohater reportażu Mateusza Pacewicza, też był od dziecka zafascynowany kościołem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Faktycznie, zacząłem wcześnie, a fascynacja we mnie rosła. Jest coś lustrzanego w opisanych przez ciebie sytuacjach. Może dlatego tak łatwo było mi odnaleźć się w tej postaci, bo ona była ze mną tożsama?

Bartosz Bielenia w filmie "Boże ciało"
Bartosz Bielenia w filmie „Boże ciało”

Jest w filmie moment, w którym Daniel nie chce ustąpić wójtowi. Nie zamierza łatwo ugiąć się przed władzą. To też coś znajomego?

Jest w filmie sporo sytuacji, w których możemy się przejrzeć i zastanowić, jak my byśmy się zachowali. Daniel w swój charakter ma wpisany bunt wobec wszelkich autorytetów i każdej formy przymusu.

Nie planuje z premedytacją, że będzie udawał księdza. Los rzuca go w nową sytuację, a on próbuje się w niej odnaleźć, podejmuje wyzwanie. Jako aktor miałeś niedawno podobną możliwość – Procesie Krystiana Lupy wszedłeś w rolę z godziny na godzinę. Nagłym zastępstwem za niedysponowanego kolegę zadziwiłeś i reżysera, z którym aktorzy pracują nad rolą długimi miesiącami, jak i resztę obsady, zaskoczoną tym, jak naturalną kreację zbudowałeś, jeszcze nie znając tekstu, powtarzając go na scenie, z ukrytą słuchawką w uchu.

Nigdy o tym tak nie myślałem, ale w sumie możesz mieć rację. To są siostrzane sytuacje. W obu przypadkach chodzi o umiejętność reagowania na bieżąco, impulsem, na to, co cię spotyka, rodzaj uważności i czujności. Zastępstwo w Procesie było dla mnie podobnie zaskakujące, jak dla Daniela chwila, w której mógł stać się duchownym. Byłem wówczas na scenie tak samo czujny, jak on w scenie w konfesjonale, gdy jednocześnie słucha wiernych i sprawdza w telefonie formułę spowiedzi. I ostatecznie sprawiła mi ta przygoda równie dużo radości. Kiedy zacząłeś zadawać to pytanie, w głowie miałem gotową odpowiedź w stylu „na tym polega moja praca, by wejść w czyjeś buty”, ale przywołałeś Proces, przy którym wielką rolę odegrało zaskoczenie, konieczność odnalezienia się w nowej roli, wobec nowych ludzi. Po kilku miesiącach prób trudno być zaskoczonym, mieć wrażenie, że się nagle zostało wrzuconym w pewną sytuację. Przed wejściem na plan Bożego ciała próby i spotkania z rozmowami nad tekstem trwały cztery miesiące. Wiedziałem, że inspiracją do filmu są prawdziwe wydarzenia, ale nie chciałem mojej roli budować na tej historii. Chciałem stworzyć autonomicznego, żywego bohatera. Z mojego ciała oraz z moich doświadczeń. Wydawało mi się, że dzięki temu będzie prawdopodobny, postać z krwi i kości.

Scenarzysta Bożego ciała deklaruje się jako katolicki ateista. Jak jest z tobą?

W tym zdaniu Mateusza [Pacewicza – przyp. red.] znajduję coś, co samo sobie przeczy. Siebie w tym momencie nie określałbym w sposób sprecyzowany. Jestem poszukujący, ciekawy i uważny. W Kościele nie jestem i do niego nie chodzę. Moje wyobrażenie na temat słów Proroka, przykazanie miłości, starałem się przekazać w roli Daniela. Kochaj bliźniego jak siebie samego. Miłość, akceptacja, przebaczenie. Ta trójca jest dla mnie ważna, staram się żyć, mając ją na uwadze. Wychodzi mi to lepiej lub gorzej, ale te wartości są w moim życiu obecne. Staram się wypełnić moje życie miłością.

Bartosz Bielenia w filmie "Boże ciało"
Bartosz Bielenia w filmie „Boże ciało”

Dodałeś coś od siebie do któregoś z filmowych kazań?

Do wszystkich. Pracowaliśmy też nad ich językiem, by były jak najmniej literackie i liturgiczne, a jak najbliższe prostej wypowiedzi płynącej z serca. Część poprawek przyszła na próbach, część już na planie. Czasem zmienialiśmy coś po pierwszych ujęciach. Praca nad tekstem była bardzo żywa, twórcza i zespołowa.

Ze scenariusza wyleciał fragment o wraku samochodu, który ze zdjęciami ofiar wypadku postawiono przy kościele. Scena może budzić skojarzenia z inną katastrofą, która dzieli już nie lokalną społeczność, ale społeczeństwo…

Na planie w ogóle o tym nie myślałem. O takiej interpretacji usłyszałem, dopiero gdy zaczęliśmy rozmawiać z dziennikarzami. Jest wypadek, konflikt, próba wybaczenia i pogodzenia, ale najbardziej chodzi o próbę poradzenia sobie z bólem, o uwolnienie się od niego przez odejście od kultywowania własnego cierpienia. W cierpieniu bywa nam bardzo dobrze, to bardzo wygodny stan. Pogrążenie w bólu, w ciągłej żałobie oraz w wiecznej tragedii może dawać dużo przyjemności. Daniel próbuje ludzi z tego stanu wytrącić. Mówi: „Zrozum i odpuść”. To znaczy – przetraw, wybacz i pozwól temu odejść. Ma do tego narzędzia. Sam musiał tak zrobić ze swoją przeszłością. Nie sądzę, żeby on się zastanawiał, kombinował, jak pomóc, jak uleczyć. Stoi za nim nauka płynąca z własnego doświadczenia. Trzeba pogodzić się z przeszłością, jakakolwiek by ona nie była, a dla przyszłości połączyć w miłości.

Bartosz Bielenia w filmie "Boże ciało"
Bartosz Bielenia w filmie „Boże ciało”

Takich poszukiwań w polskim kinie nie było wiele. W podobnej scenerii narracja skręcała najczęściej w stronę problemów społecznych, a nie duchowości.

Może mało o niej rozmawialiśmy, bo trudno było tak dotykać tematu, by nie ubabrać się w tematykę związaną z oceną Kościoła jako instytucji, a nie jako wspólnoty. Może potrzeba było do tego większego dystansu. Na nasz film nie patrzyłem i nie patrzę przez pryzmat Kościoła instytucjonalnego. Perspektywa Daniela to spojrzenie kogoś, kto miał tylko jeden wzorzec, a wyobrażenie na temat tego wzorca odbija się w nim jak echo i jest przez niego przekazywane innym. Jakikolwiek by ten wzorzec nie był, Daniel starałby się go kultywować. Opakowanie go w struktury wiary katolickiej jedynie umacnia Daniela jako postać. Jest tam przecież zakodowana silna, uwodząca symbolika. Sam rytuał ma bardzo performatywny wymiar. To uwiarygadnia mojego bohatera w jego potrzebie akceptacji. Otrzymuje ją momentalnie, zakładając kostium księdza. Film skupia się na człowieku i jego przeżyciu, reszta jest kontekstem, który rozumiemy bez większych problemów. Świat zbudowany na planie przez reżyserską wizję Janka Komasy, estetykę operatora Piotrka Sobocińskiego, scenografię Marka Zawieruchy i kostiumy Doroty Roqueplo, to nie jest portret Polski. To obraz pewnej społeczności. A oddźwięk międzynarodowy, jaki wzbudza nasz film, pokazuje, że ma ona charakter uniwersalny. To mnie ogromnie cieszy.

Przed wami kampania oscarowa. Ekipa polskiego kandydata do Oscara ma wybitną konkurencję, od Pedro Almodovara po Bong Joona-ho. Spotkanie, którego z mistrzów, byłoby spełnieniem twoich marzeń?

Moim absolutnym, niekwestionowany mistrzem jest David Lynch. Szczególnie ostatni sezon Twin Peaks wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Często do niego wracam w myślach. Ostatni film Larsa von Triera – Dom, który zbudował Jack – zachwycił mnie swoją konstrukcją i czułością dla człowieka, której paradoksalnie jest tam wiele.

A spośród aktorów?

Zawsze kochałem Robina Williamsa. Był dla mnie bardzo ważny. Strasznie cierpiałem, gdy dowiedziałem się o jego samobójstwie. Miał w sobie jednocześnie ogromny smutek i ogromną radość. Jako dziecko to mnie porywało. Zakochany oglądałem wszystko, w czym grał, nie kwestionując wartości artystycznych. On pierwszy przychodzi mi do głowy, a po nim długo nikt. To tego aktora noszę w sercu.

Jego stand-upy też były częścią fascynacji?

Bardziej filmy. Spośród tego gatunku komediowego wolę innych twórców. Ricky Gervais na przykład – to jest dla mnie istotne zjawisko. Jego prowadzenie Złotych Globów było bardzo ważne. Trudno przecenić, co ten człowiek zrobił dla środowiska oraz wspólnej świadomości ludzi trwających w swoich bańkach informacyjnych i tożsamościowych. Oglądając jego ostatni serial After Life, szlochałem i śmiałem się jednocześnie. Dawno na niczym tak nie płakałem, jak nad tą komediową serią. Za to Robin Williams to jeszcze wywiady. Jak on to mówił – dobrowolny zespół Tourette’a. Erupcja fantazji, wyobraźni, żartu, dowcipu i dystansu. Pamiętam wręczenie Critics’ Choice Awards za 2002 rok. Williams był nominowany za Zdjęcie w godzinę, a obok niego Daniel Day Lewis za Gangi Nowego Jorku i Jack Nicholson za Schmidta. Wygrali ex aequo Day Lewis oraz Nicholson, ale zaprosili Williamsa na scenę. Skradł im całe show. Jako jedyny z nominowanych, który został bez nagrody, podziękował „wszystkim za nic”. Podkreślił, że to był dla niego bardzo „buddyjski” wieczór – przyszedł bez żadnych oczekiwań i odchodzi z niczym. Robin Williams z jednej strony miał ogromny dystans do siebie oraz do świata, a z drugiej strony miłość, którą próbował oddawać na ekranie. Być może dlatego jest mi tak bliski.

 

Czytaj również:

Jedna trzecia rzeczywistości – rozmowa z Zofią Domalik
i
"Wszystko dla mojej matki", reż. Małgorzata Imielska, fot. Robert Pałka, 2019 r.
Opowieści

Jedna trzecia rzeczywistości – rozmowa z Zofią Domalik

Jan Pelczar

Co było największą niespodzianką 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych? Szereg prowadzonych zakulisowych rozgrywek? Pominięcie w werdykcie roli Bartosza Bieleni w filmie Boże ciało? Zwycięstwo Obywatela Jonesa w wyścigu do Złotych Lwów? Największe objawienie filmowego tygodnia w Gdyni to dla mnie rola Zofii Domalik w filmie Wszystko dla mojej matki w reżyserii Małgorzaty Imielskiej.

Niejednokrotnie żałowałem, że młodzi polscy aktorzy nie odtwarzają ról jeszcze młodszych postaci równie naturalnie, jak np. ich amerykańscy koledzy. A oto film, w którym marzenie o braku sztuczności się sprawdza – i to ze strony całej ekipy. Pośród niej błyszczy kreacja Zofii Domalik.

Czytaj dalej