Przemyślenia

Bibelocienie

Olga Drenda
Czyta się 5 minut

„Co się dzieje, kiedy rozum bibelocieje?”, pytał Andrzej Mencwel pod koniec lat 70., kiedy przez świat przetaczały się pierwsze fale mody retro, a wraz z nimi dyskusje o kiczu i kampie. W polskim przekładzie wyszła wówczas słynna książka Abrahama Molesa, Kicz, czyli sztuka szczęścia, kino, grafika i moda spoglądały z nostalgią trochę na epokę fin de siecle, trochę na złotą erę Hollywood, a polscy widzowie tłumnie wypłakiwali oczy na Trędowatej. Gierkowska stabilizacja, która pozwoliła rozwinąć się nowej polskiej klasie średniej, już za chwilę miała się skończyć, ale na razie jeszcze licencyjna pepsi cola lała się w najlepsze.

Esej o bibelocieniu wpadł mi w ręce w samą porę, bo oto w Muzeum Narodowym w Warszawie biały królik z porcelanowego talerza (jest to bardzo ładny królik, podobny do suhaka stepowego; nie znalazłam dotychczas wyjaśnienia, dlaczego dawni malarze portretując zwierzęta niebędące końmi nadawali im takie osobliwe proporcje) zapowiadał wystawę poświęconą mieszczańskim wygodom epoki biedermeier. Nie mogę odmówić, gdy królik zaprasza, tym bardziej, że taka wystawa to przedsięwzięcie ciekawe i wbrew pozorom śmiałe, bo epoka późnego, „oswojonego” romantyzmu nie cieszy się dobrą sławą. Kojarzy się z nudnym, porządnickim filistrem, którego bardziej niż porywy ducha interesują wyglansowane meble, serwis w witrynce i przewidywalne koleje rzeczy, z czymś praktycznym i przyziemnym. Długo uchodziła za bramę do kiczu (bo drobnomieszczańskie gusta), co musiało być pocałunkiem śmierci w czasach, gdy słowo „kicz” niosło ze sobą prawdziwą anatemę. Ale dzisiaj kicz znaczy już trochę coś innego, a dla sentymentalizmu i umiarkowania też mamy jakby więcej sympatii. Przeprosiny ze sztuką mieszczańską dokonane przez kuratorki z Muzeum Narodowego zostały przyjęte z entuzjazmem. Podczas mojej wizyty na wystawie minęłam zachwycone panie, które opowiadały, że nie chodzą może za często do muzeów, ale ta wystawa była – jak powiedziały – skrojona na ludzką miarę.

Zasłyszane panie określiły zawartość wystawy bardzo dobrze, ponieważ biedermeier to sztuka życia codziennego, mieszczańskiego salonu. Uroda drobiazgów domowych, spokój robótki, ciepła harmonia kameralnego wieczorku przy pianinie, porcelany do serwowania podwieczorków, mało niepokojące widoczki, portrety ludzi statecznych i zajmujących się porządnymi rzeczami. Biedermeier nie stworzył porywających dzieł, raczej wyroby solidne, w sztuce użytkowej zachęcające do inwestowania, w strojach i biżuterii – budzące podziw starannością i kunsztownym ornamentem. Większe tematy czy intensywne emocje są tu niemile widziane. No drama. Meble z epoki niosły ze sobą komunikat trwałości tak mocny, że Polacy chętnie kupowali stylizowane komplety w niepewnych latach transformacji ustrojowej. Sofy i fotele jak z kamienicy nobliwego kupca, czasami zbyt ciężkie jak na małe mieszkanie, a w przedmiejskim domku najlepiej przy kominku były przepisem na spokój ducha „japiszona”.

Za to malarstwo, zwłaszcza portretowe, przez swój rzemieślniczy (nie „artystyczny”) charakter czasami zawisa gdzieś na granicy „sztuki niedzielnej”, nieprofesjonalnej, i wtedy robi się bardziej rozmaicie. Lubiane w epoce portrety dzieci mają w sobie często coś niepokojącego, nadmierną powagę, dziwne stężenie i brak dziecinnej beztroski (a przecież, żeby posłużyć się kryteriami Philippe Ariesa, dzieciństwo zostało już wtedy „wynalezione”, w porównaniu z poprzednimi stuleciami wręcz hołubiono najmłodszych). Od razu przychodzi do głowy skojarzenie, że makabryczne powiastki dla dziatwy, Struwwelpeter czy Maks i Moryc, to przecież produkty późnego biedermeieru i kto wie, może malców z obrazów już straszono powiastkami o urwisach przerobionych na paszę dla kaczek, dlatego mają takie niewyraźne miny. O ile oczywiście malcy szczęśliwie przeżywali niemowlęctwo w tej niebezpiecznej epoce suchot i kokluszu (Edward Jenner dopiero odkrył możliwość szczepienia przeciw ospie). Albo coś jeszcze, niepozorny drobiazg schowany w bocznej sali, obrazy-plecionki wykonane z włosów, którym za blisko do biologicznej dosłowności ludzkiego ciała, żeby uważać je za gładkie i urocze – w nich też tkwi jakieś ponure widmo śmierci.

Ale większość rekwizytów zgromadzonych na wystawie oczywiście krzyczy „więcej przytulności”. Przytulność, po niemiecku Gemütlichkeit, to pojęcie-klucz do całego nurtu. Zamyka w sobie jednocześnie pożądane umiarkowanie, klimat domowych pieleszy i generalne ciepełko. Innymi słowy, Gemütlichkeit to dziewiętnastowieczne hygge. Dlatego wystawa przypominająca stateczną epokę biedermeieru jest potrzebna: gdy zbiega się w czasie z niesłabnącą modą na niezawodne przepisy na życie przytulne, warto przypomnieć, że nie jest to nowy wynalazek, że kiedyś też próbowali. Jeszcze kilka lat temu w Niemczech popularne było określenie Bionade-Biedermeier, oznaczające mniej więcej zamożniejszego hipstera – kogoś, kto ma na tyle stabilną sytuację życiową, że może zająć się kultywowaniem drobnych życiowych przyjemności, typu popijanie zdrowych lemoniad w kawiarni na Prenzlauer Berg. Dzisiejsze poradniki dotyczące tego, jak żyć w stylu hygge, lagom itd., które być może znaleźliście pod choinką, czy magazyny poświęcone stylowi życia, to nowe wcielenia starego przepisu na Gemütlichkeit, z tą różnicą oczywiście, że zamiast tużurka i sukni z gorsetem nosimy ciepłe skarpety w jelonki. Pewne rzeczy są zdumiewająco podobne, jak powrót do ładnych przedmiotów czy popularność rękodzieła; coraz częściej natykam się w różnych miejscach na pomysły, by szukać ukojenia w robótce. Kto wie, może wkrótce doczekamy się renesansu wspólnego śpiewania, recytacji wierszy i lekcji pianina.

O czym to świadczy? Może o tym, że skoro spokój ducha wymaga zaklinania specjalnymi metodami, podręcznika, sympatycznych skądinąd rytuałów z udziałem skarpet, świec i samodzielnie pieczonych chlebów, to znaczy, że jest to towar deficytowy. Być może to smutne, że nie wpadamy na te pomysły sami, tylko musi odkurzyć je sprytny marketer, ale kto wie, jakimi kanałami dystrybuowano mody w XIX wieku. Może metoda jest podobna, a jedynie medium inne. Charlotte Higgins z „The Guardian” pisze o spiskowej teorii hygge, śledząc niebywałą międzynarodową karierę tego duńskiego pojęcia, i zwraca uwagę na to, że poszukiwanie komfortu wymaga wycofania się, schowania się do swojej przytulnej norki. Skoro świat jest groźny i niemiły, należy dążyć do izolacji, skupić się na życiu prywatnym i sprawach małych, minimalizować wysiłki i ukryć się w bunkrze z wełny.

W swoim eseju o bibelocieniu Andrzej Mencwel zastanawiał się, czy w zamiłowaniu do „patery w kształcie nenufara” i „bibelotów cudzej babci” nie należy upatrywać „marzenia o świecie ozdobnym”, który poddawałby minione rzeczywistości „estetyzującemu unieważnieniu”. „Autobus nadjeżdża, ale zabawa toczy się dalej”, pisał. Tekst jest wcześniejszy, ale tomik, w którym się ukazał, wyszedł w roku 1980. Dziewiętnastowieczne próby konstruowania gemütlich świata przerwały niepodległościowe zrywy Wiosny Ludów, po których Europa nie wyglądała już tak samo.  Warszawska wystawa nie mówi tego dosłownie, ale dalekim echem przypomina, że żyjemy w kontinuum eksplozji i przytulności, wybuchów gorączki i cichej krzątaniny. Choć nie jest to pewnie zbyt pogodna konstatacja dla kogoś, kto właśnie wydziergał sobie przytulny mieszczański bunkier.

Czytaj również:

Bal w Jaszczurówce
i
„Autoportret na tle drzwi”, Stanisław Ignacy Witkiewicz, ok. 1910 r., Muzeum Narodowe w Poznaniu (domena publiczna)
Doznania

Bal w Jaszczurówce

Irena Krzywicka

Chodził po ulicach Zakopanego olbrzymi, piękny, nasępiony – takiego zobaczyłam po raz pierwszy jako dziewczynka.

Przede wszystkim widziało się jego chmurne, wspaniałe oczy, nie patrzące na nikogo, a zaraz potem, bo szedł szybko, olbrzymie łydy, opięte w grube wełniane pończochy. Była widocznie zima, ho pamiętam jeszcze bardzo grubą, watowaną kurtkę, futrzaną czapę, nasuniętą na zmarszczone brwi, krótkie „sportowe” spodnie i narciarskie buciory, z których wystawały owe heroiczne łydy, dające pojęcie o reszcie struktury ich właściciela. Nosił sławne imię i nazwisko: Stanisław Witkiewicz, po ojcu, znakomitym malarzu i krytyku, jednym z „odkrywców” Tatr i twórcy „stylu zakopiańskiego”, ale nosił jeszcze drugie imię – Ignacy. Zresztą, bawiąc się kapryśnym słowotwórstwem zarówno w twórczości swojej, jak w życiu, sam sobie nadał mnóstwo nazwisk: Witkacy, Witkasiewicz itd. Z pierwszych, na pół dziecięcych wspomnień pamiętam jeszcze jakieś mętne słuchy, jakoby ojciec nie kazał mu się wcale uczyć, jakoby wychowywał go zdała od książek, na „łonie” natury, niemal, jak pierwotnego człowieka. Nie wiem skąd się te słuchy wzięły i w jakiej mierze odpowiadały prawdzie, w każdym razie, jeśli coś było w nich rzeczywistego, to rezultat takiego prymitywnego wychowania okazał się dość osobliwy.

Czytaj dalej