„Steven Spielberg pierwszy, reszta ucieka na własną rękę” – zażartował kiedyś Robin Williams, opisując wyimaginowany protokół ewakuacji z ceremonii rozdania Oscarów. Żart jest tak dobry, bo mimo zamierzonego absurdu – a może właśnie dzięki niemu – trafia w sedno: reżyser faktycznie jest tytanem kina, nie tylko jednym z najpopularniejszych reżyserów w historii, ale i twórcą w dużej mierze odpowiedzialnym za kierunek, w jakim od ostatnich 40 lat zmierza Hollywood. Zresztą już sam tytuł poświęconego mu dokumentu Susan Lacy mówi wiele: jedno słowo, jedno nazwisko, nic więcej. Jakby autorka mówiła „Spielberg – i wszystko jasne”. Ale w takim razie, czy jakikolwiek film o nim nie będzie powtarzaniem oczywistej oczywistości?
Faktycznie, „Spielberg” nie jest jakąś próbą reinterpretacji życiorysu autora E.T.. Jeśli już, to owo bliskie spotkanie trzeciego stopnia ze Stevenem ma w sobie coś z laurki, z wystawionego tytułowemu bohaterowi pomnika. Rączki na kołdrze, pochwalny ton, forma jak najbardziej klasyczna: Spielberg oraz osoby z jego otoczenia mówią coś do kamery, a za ilustrację służą fragmenty filmów samego zainteresowanego i różnej maści materiały archiwalne. Nie ma się jednak co zżymać. W końcu o kim jak o kim, ale o Spielbergu chyba wręcz należy opowiadać klasycznie. Grunt, by było ciekawie.
Już początek jest dobry: reżyser wspomina, że mając 16 lat, obejrzał Lawrence’a z Arabii i uznał, że nie ma dla niego kariery w filmach – bo przecież lepiej się już nie da. Reżyserka, decydując się na takie otwarcie, za jednym zamachem robi dwie rzeczy: a) sygnalizuje, że będzie lawirowała między biograficzną anegdotą a filmoznawczą ciekawostką, i b) nadaje karierze Spielberga temat: przekraczanie ograniczeń. Przez resztę filmu idzie więc za ciosem, gładko przeplatając osobiste anegdotki z komentarzami na temat Spielbergowskiej realizacyjnej maestrii. Nie brak tu oczywiście etatowych biografizmów-freudyzmów, ale nawet wywód o tym, że reżyserskie fetysze Spielberga biorą się wprost z jego dziecięcych lęków i traumy rozbitej rodziny, przeprowadzony jest dość wdzięcznie. Pomaga fakt, że Lacy snuje swoją powieść nie do końca chronologicznie, organizując narrację raczej wokół kolejnych zagadnień niż kalendarzowego porządku. Ożywia to opowieść i pozwala uniknąć wrażenia rutynowego „odhaczania” kolejnych punktów.
I nawet jeśli Spielberg nie jest jakimś wnikliwym esejem filmowym, to znajdzie się tu kilka fascynujących uwag o warsztacie bohatera. Mamy chociażby zwierzenia Jeffa Goldbluma i Liama Neesona, którzy opowiadają, jak Spielberg reżyserował ich… twarze, orkiestrując najmniejsze grymasy i niuanse mimiki gwiazdorów. Ciekawy jest też uruchomiony przez Lacy kontekst polityczny, w którego świetle Spielberg wyrasta na twórcę żywo reagującego na historię najnowszą swojego kraju („Niektórzy oskarżają mnie o patriotyzm i idealizm, ale ja w sumie jestem patriotą i jestem też idealistą” – mówi sam do kamery). Komentując Monachium – jego chyba najbardziej zaangażowany film – krytyk filmowy J. Hoberman nazywa tu Spielberga „hollywoodzkim odpowiednikiem intelektualisty” i czuć w tych słowach intrygującą miksturę krytyki i pochwały.
I to też jest wartością dokumentu. Naczelny „pomnikowy” ton nie oznacza, że reżyserka ucieka przed niuansowaniem. Co prawda wyważa otwarte drzwi, argumentując za (oczywistym przecież) autorskim charakterem filmów Spielberga. Dzięki temu może odmalować go jako zaszufladkowanego twórcę, traktowanego z góry przez krytyków, którzy nie doceniali jego prób artystycznego dorastania. Co z kolei prowadzi do wątku Listy Schindlera, wyrastającej tu na ostateczne spełnienie Spielberga – film, którym twórca za jednym zamachem odzyskuje swoją wypartą żydowską tożsamość oraz utracony szacunek krytyki.
Ale dokument sugeruje też bardziej skomplikowany obraz kariery swojego bohatera. Celebrując box office’owy sukces Spielberga, Lacy zaznacza zarazem, że otworzył on puszkę Pandory – czysto komercyjnego, popcornowego kina. I nawet jeśli trudno winić samego zainteresowanego, że jego śladem podążyli mniej zdolni i mniej odpowiedzialni epigoni, to dobrze, że nieco represywny charakter Spielbergowskiego kina został odnotowany. Nie zmienia to przecież faktu, że Park Jurajski (czy co tam kto woli) jest świetny. A sam Spielberg wie najlepiej, że happy end smakuje bardziej, gdy przedtem trochę się widzem potrząśnie.