Zaczęło się w Bieszczadach, gdzie temperatura spadała do –27ºC, a skończyło pod palmami w Kaliforni, w towarzystwie nazwisk z pierwszych stron gazet, stanowiących spory wycinek hollywoodzkiego łańcucha pokarmowego. „To było trudne przeżycie, ale nie żałuję, bo poznałam mnóstwo interesujących ludzi, pełnych swobody, fantazji i niebanalnie myślących” – powiedziała mi Joanna Kulig, wspominając oscarową kampanię promocyjną Zimnej wojny w Los Angeles.
Po sukcesie filmu Pawła Pawlikowskiego kariera aktorki nabrała ekspresowego tempa. Za oceanem z dnia na dzień stała się ulubienicą krytyków, dołączyła do amerykańskiej agencji skupiającej najbardziej pożądane nazwiska w branży, a następnie do ekipy Damiena Chazelle’a, reżysera filmów takich jak La La Land czy Whiplash. Wszystko potoczyło się błyskawicznie, tymczasem jej życie po raz kolejny stanęło na głowie, kiedy na świecie pojawił się mały Jan. O splocie intensywnego życia zawodowego i spełnienia w sferze prywatnej, a także o jazzie, który siedzi polskiej aktorce głęboko w sercu i głowie, tuż przed międzynarodową premierą serialu The Eddy na festiwalu w Berlinie, rozmawiał Mateusz Demski.
Mateusz Demski: Nie ma wyjścia, na początek muszę zapytać o jazz. Wytłumacz, proszę, skąd w tobie taka pasja?
Joanna Kulig: Muzyka była zawsze obecna w mojej rodzinie. Babcia pięknie śpiewała, znała mnóstwo pieśni ludowych, a jednocześnie w domu słuchało się dużo radia i audycji jazzowych nadawanych przez Dwójkę. W dzieciństwie często bywałam też w Krynicy-Zdroju, gdzie działało takie miejsce, jak Węgierska Korona. Występowałam tam z orkiestrą jazzową i moim rodzeństwem. Graliśmy standardy – brat na pianinie, siostra i ja śpiewałyśmy. W Krynicy skończyłam również podstawową szkołę muzyczną w klasie fortepianu i średnią szkołę muzyczną w klasie śpiewu solowego. Potem próbowałam pójść za ciosem, dwukrotnie startowałam na wymarzony wydział jazzu i muzyki rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach, ale się nie dostałam. Muzyka jednak została. Gdy byłam na studiach w Szkole Teatralnej w Krakowie, to występowałam w tamtejszych klubach. A źródłem moich fascynacji i inspiracji niezmiennie pozostawali Quincy Jones, Billie Holiday, Krzysztof Komeda.
To, co wydawało się nieosiągalne w Katowicach, nagle stało się rzeczywistością – do świata wielkiej muzyki dostałaś się po latach innymi drzwiami. Mnie ciekawi, jak trafiłaś pod skrzydła Damiena Chazella i wybitnych twórców współczesnego jazzu.
Zimna wojna i praca z Pawłem Pawlikowskim ewidentnie przetarły szlaki, otworzyły przede mną wiele drzwi. Po nagrodzie za najlepszą reżyserię na festiwalu w Cannes zapraszano nas w przeróżne miejsca – byliśmy z tym filmem w Berlinie, Paryżu, Londynie, aż pod koniec wakacji przyszło zaproszenie na prestiżowy festiwal w Nowym Jorku. Byłam już w zaawansowanej ciąży, ale lekarz zgodził się na mój wyjazd. Wtedy też padła propozycja, żebym została w Stanach na dłużej i wzięła udział w amerykańskiej promocji filmu. Kiedy czekaliśmy na nominacje, dużo się działo – wywiady, sesje zdjęciowe, pokazy, spotkania z członkami Akademii w Los Angeles. Na zamkniętych lunchach poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi takich jak: Quincy Jones, Steven Spielberg, Spike Lee. I oczywiście prosiłam wszystkich, żeby głosowali na nasz film (śmiech). To było unikalne, ale zarazem trudne przeżycie, porównywalne do walki o głosy w zażartej kampanii wyborczej. Jednak nawet w najśmielszych snach nie wyobrażałam sobie, że na ostatniej prostej oscarowej promocji dostanę zaproszenie na spotkanie z Damienem Chazellem w sprawie The Eddy.
A w szczegółach, jak wam się udało to spotkanie?
Tak się złożyło, że Damien przyleciał do Los Angeles z Paryża kilka dni przed oscarową galą i datą mojego porodu, która była wyznaczona na początek lutego. Spotkaliśmy się w Santa Monica, rozmawialiśmy głównie o muzyce i ewentualnej wspólnej pracy. Dowiedziałam się od niego między innymi, że w serialu tym musiałabym grać, a zarazem śpiewać w obcych językach – po angielsku i francusku. Niedługo potem padła propozycja, żebym nagrała dwa utwory na próbę i wysłała pliki do kilku osób. Świat ostatnio bardzo się skurczył, castingi odbywają się coraz częściej w sieci, ale będąc na miejscu, nie chciałam w ten sposób tego rozstrzygać. Powiedziałam: „jeśli w najbliższych dniach nagle nie zabiorą mnie do szpitala, to po prostu się spotkajmy i wystąpię dla was na żywo”. Kilka dni później, prawdę mówiąc w ostatnich dniach ciąży, pojechałam na przesłuchanie.
Wyjątkowo spontaniczna i okupiona pewną dozą stresu decyzja. Zwłaszcza w trakcie tak zaawansowanej ciąży.
Zdecydowanie. Tym bardziej stresująca, że na miejscu czekali ludzie, którzy zjedli zęby na jazzie. Wśród nich był Glen Ballard, jeden z najbliższych współpracowników i przyjaciół Quincy’ego Jonesa, wybitny kompozytor i autor tekstów piosenek choćby Michaela Jacksona. Śpiewałam z zespołem grającym na żywo przez dobre trzy godziny, ale mimo trudnego zadania, jakim była dla mnie artykulacja słów w obcych językach, udało nam się szybko znaleźć wspólny język. Zresztą po tej próbie Glen zapewnił mnie, że tylko ja mogę zagrać tę rolę. Kilka dni później dostałam telefon od producentów Netflixa, którzy potwierdzili jego słowa. I tak to się zaczęło – życie na wysokich obrotach. Na świecie pojawił się Jan, tydzień później podczas gali oscarowej musiałam już odciągać dla niego mleko (śmiech). Po wszystkim wróciłam na dwa tygodnie do Warszawy, by następnie na pół roku przenieść się z dzieckiem do Paryża, gdzie zaczynały się zdjęcia do The Eddy. Krótko mówiąc, świat nagle stanął na głowie.
Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak trudne to musiało być dla ciebie zadanie. Obce miasto, dookoła ludzie mówiący w obcym języku, a w tym wszystkim zadanie najtrudniejsze z trudnych, czyli godzenie pracy na planie z opieką nad dzieckiem.
Wiesz, przychodziły takie momenty, że to wszystko mnie przerastało i myślałam, że nie wytrwam. Nie wiedziałam, na co się piszę, kiedy Glen Ballard na koniec naszego przesłuchania w Kaliforni zapytał mnie, czy będę w stanie w tak krótkim czasie wykuć na blachę 14 utworów po angielsku i dwa po francusku. Zgodziłam się bez zastanowienia, bo zapamiętywanie dużych ról i działanie pod presją czasu nigdy nie stanowiły dla mnie większego wyzwania. Inaczej wyglądało to jednak w momencie, kiedy zostałam świeżo upieczoną mamą, a w domu czekało dziecko. Tak naprawdę większość myśli i zaangażowania poświęcałam temu małemu człowiekowi, który zmienił moje życie. Pomagała mi opiekunka, nawet moja mama przyleciała z Polski na półtora miesiąca, co nie zmienia faktu, że karmiłam, nie spałam po nocach, powtarzając w kółko teksty, a to naturalnie odbiło się na mojej kondycji. Czułam się coraz bardziej rozkojarzona, miałam problem z zapamiętywaniem słów, jak gdyby coś zablokowało się w mojej głowie. Wtedy z pomocą przyszła Magda Jaracz, moja „tajna” trenerka aktorska, która dla mnie przyleciała do Paryża. Miała ogromne pokłady cierpliwości. Pomogła mi pozbierać się do kupy, ochłonąć, powiedziała, że to kwestia paniki, ogromu nowych uczuć w codziennym życiu i tak dodała mi sił na następne miesiące.
To znaczy, że udało ci się w końcu pogodzić serial z macierzyństwem i znaleźć sposób na zmęczenie, przepracowanie i zamęt w głowie?
Nieraz dręczyły mnie wyrzuty sumienia z powodu rozłożenia proporcji pomiędzy pracą a życiem prywatnym. W moim przekonaniu ratunkiem okazał się jednak kontakt z operatorką i dwiema reżyserkami serialu, czyli z innymi matkami, które przyjeżdżały na plan ze swoimi dziećmi. Sama też zaczęłam zabierać Jasia ze sobą do pracy, można powiedzieć, że rósł przy tym serialu i zna każdy zaśpiewany przeze mnie utwór. Zwłaszcza że był obecny na większości prób. Głównie odbywały się w naszym paryskim mieszkaniu i w trakcie spacerów z wózkiem (śmiech).
Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do kwestii przygotowań. Wspominałaś, że musiałaś nauczyć się 16 piosenek w dwóch językach, dodatkowo w grę wchodziły dialogi po polsku. Świat przedstawiony The Eddy funkcjonuje wszak na styku różnych kultur, a tytułowy klub łączy ludzi odmiennych ras, wyznań religijnych, języków i artystycznych ekspresji. Z tego multikulturowego stopu rodzą się najrozmaitsze kompozycje jazzowe, ale też intensywne, gorączkowe i niepokojąco rozedrgane relacje między bohaterami.
Na to też potrzebowałam czasu, nie ukrywam, że trudno było przyswoić sobie te wszystkie kwestie i różne sposoby wyrażania emocji. Musimy pamiętać, że grałam i śpiewałam w dwóch językach, osiem odcinków zrealizowało czterech reżyserów z różnych krajów, nasza ekipa przeważnie rozmawiała ze sobą po francusku, więc różnice kulturowe codziennie odzywały się na planie. Znam swoje możliwości i słabe punkty, dlatego często czułam się sfrustrowana, szczególnie tym, jak moje słowa brzmią w obcym języku. Wtedy ekipa pozwoliła mi używać polskiego, kiedy moja bohaterka się wścieka. To w zasadzie pomagało, tak samo jak sceny, które nagrywałam wspólnie z Agnieszką Pilaszewską. Cały piąty odcinek został poświęcony mojej bohaterce i m.in. jej relacji z mamą, którą zagrała właśnie Agnieszka. Ten wątek jest niezwykle ważny. W końcu Maja to wrażliwa, nieco wybuchowa artystka w kryzysie, która żywiąc nadzieję na uniezależnienie się od bliskich i odcięcie pępowiny, wyjechała z Polski do Nowego Jorku, a następnie do Paryża. Która dodatkowo jest w skomplikowanej, uczuciowej relacji z Elliotem, bohaterem granym przez André Hollanda.
Ale tym, co łączy tę dwójkę, jest także jazz, który pełni w tym serialu funkcję szczególną. Muzyka to dla nich niezbywalna wartość, integralna funkcja życiowa jak oddychanie, a czasem – mam wrażenie – że doświadczenie wręcz mistyczne.
Tak, jest to serial o członkach zespołu jazzowego, każdy odcinek rozwija losy innej postaci, a muzyka jest tu jeszcze jednym bohaterem. Albo inaczej – jest platformą porozumienia między ludźmi z różnych stron świata, jest plastrem na ich prywatne bolączki. W tytułowym klubie znakomici muzycy z Kuby, Chorwacji, Stanów czy też ci z arabskimi korzeniami znajdują miejsce na miarę domu, gdzie mogą oderwać się od codzienności. Widzę to również w sobie, mnie muzyka zawsze dawała poczucie podobnej siły, rozkręcała moją wyobraźnię i pozwalała w zaskakujący sposób rozwinąć skrzydła. Pamiętam na przykład, jak przygotowywałam się do mojego debiutu w Środa, czwartek rano Grzegorza Packa, wtedy też bardzo pomógł mi album Kathleen Battle i Wyntona Marsalisa z kompozycjami Bacha. Na planie – jak to zwykle bywa – panował chaos, więc między scenami często zakładałam słuchawki. Muzyka pomogła mi się skoncentrować, wejść w postać i złapać odpowiedni nastrój.
W takim razie, jak ci się wydaje po pół roku spędzonym na planie The Eddy, ile w tobie aktorki, a ile wokalistki?
Pamiętam artykuł, w którym o to samo zapytano Charlotte Gainsbourg. A ona na to, że kiedy wchodzi na plan zdjęciowy, zapomina o tym, co nagrywa w studiu, i na odwrót. Słowem: sięga po różne środki wyrazu. To mi się bardzo spodobało i tego się trzymam, czyli prowadzenia kariery dwutorowo. Mam przed sobą kolejne aktorskie wyzwania – czeka na mnie kilka scenariuszy, które są dalekie od tego, co pokazałam w The Eddy, ale w tym samym czasie myślę o projekcie, a może nawet albumie z Marcinem Maseckim. Nie sądzę, żeby jedno wykluczało drugie, nie zamierzam z niczego rezygnować, ale jednocześnie mam świadomość, że muszę zostawić sobie również czas dla siebie i innych. Myślę, że teraz jest dobry moment na oczyszczenie głowy i przełączenie się na niższy bieg. Zwłaszcza na pielęgnowanie przyjaźni, wspólny czas z mężem, Jasiem i bycie blisko samej siebie.
A co mama, która wreszcie zeszła z planu, śpiewa do snu swojemu synkowi?
Cóż, to śmieszna sprawa, ale na początku śpiewałam Jasiowi polskie piosenki świąteczne, bo wiele z nich przypomina mi kołysanki (śmiech). Teraz sięgam po Kołysanki-utulanki Grzegorza Turnaua i Magdy Umer. Często śpiewam: „Był sobie król, był sobie paź i była też królewna…”.
Premiera The Eddy 8 maja w Netflixie
Joanna Kulig:
Aktorka filmowa i teatralna, wokalistka. Znana m.in. z filmów Sponsoring (2011), Kobieta z piątej dzielnicy (2011), Disco Polo (2015), Niewinne (2016). W 2018 r. otrzymała Europejską Nagrodę Filmową w kategorii najlepsza europejska aktorka za pierwszoplanową rolę w Zimnej wojnie Pawła Pawlikowskiego.