Co kwartał pojawiał się w Redakcji siwowłosy pan z młodzieńczym błyskiem w oku, czarującym uśmiechem i dużą teczką. Z teczki wyciągał plik arkuszy podpisanych „Butenko pinxit”, a po chwili rozlegały się westchnienia zachwytu lub śmiech albo jedno przez drugie. Arkusze zaludniały pociągnięte grubą kreską postacie, na których się wszyscy wychowaliśmy (lub wychowywaliśmy innych), nawet jeśli część z nas sobie tego nie uświadamia. Takie jak 60 lat temu, a jednak za każdym razem zaskakujące. Narysowane ręką artysty o doświadczeniu mistrza i wyobraźni dziecka, człowieka mającego odwagę stroić żarty oraz odwracać sprawy do góry nogami i dysponującego warsztatem oraz wyczuciem, dzięki którym te żarty zawsze się udawały.
Choć stałym współpracownikiem „Przekroju” został dosyć późno, to od razu w randze Mistrza. Mistrzu, dziękujemy, że wsparłeś nas swoim talentem i doświadczeniem. Jesteś jednym z gigantów, na którego ramionach tworzymy formę tego pisma.
Do opracowania zawsze oddawaliśmy Mistrzowi artykuły w ostatecznym brzmieniu, Bohdan Butenko bowiem nierzadko decydował się na zilustrowanie tylko jednego zdania. Gdyby taki tekst został później przeredagowany, ilustracja straciłaby sens. Zdarzało się, że te rysunki budziły kontrowersje i pytania, o co właściwie chodzi, ale równocześnie działały jak przykuwający uwagę czytelnika haczyk, i nawet jeśli nie w pierwszej chwili, to pomagały wydobyć z tekstu dodatkowe znaczenia.
Mieliśmy małe wspólne rytuały. Bohdan Butenko za każdym razem siadał w rogu tej samej granatowej welurowej kanapy i towarzyszył nam podczas składania stron z jego ilustracjami. Spoglądał, z pewnym napięciem, na monitory, podczas gdy uzupełnialiśmy teksty rysunkami. Kiedy okazywało się, że są dokładnie w zamówionym formacie (zawsze były!) napięcie ustępowało i nadchodził czas pogawędek i opowiadania ciekawostek. To wtedy dowiedzieliśmy się, że Rembrandt używał jedynie kilku pigmentów, że San Marino od kilkuset lat jest formalnie w stanie wojny ze Szwecją (o ile dobrze pamiętamy), która choć wypowiedziana, to nigdy się nie odbyła, jednak rozejmu ani pokoju dotąd nie zawarto. No i o nowozelandzkim drzewie-matuzalemie, rosnącym na samym krańcu Wyspy Północnej, z którego dusze zmarłych Maorysów wskakują wprost do Oceanu Południowego, by rozpocząć podróż w zaświaty, do mitycznej Hawaiki.
Zapewne odpoczywasz, Mistrzu, na łąkach jakiejś Hawaiki dla wielkich artystów, może razem z Matejką, którego byłeś wedle własnych słów pośrednim uczniem („Jestem pośrednim uczniem Matejki. Bo uczniem Matejki był Mehoffer, Mehoffera – Szancer. A tego z kolei ja”.)
Czy przypłynąłeś tam na wielorybie?