Być kobiet(k)ą
Przemyślenia

Być kobiet(k)ą

Mateusz Demski
Czyta się 3 minuty

Któryś raz z kolei oglądam adaptację Małych kobietek i za każdym razem odkrywam nowe rzeczy, tyle scen obrazowych, tyle przesłania i wartości. Na razie, spośród rozmaitych filmowych wariantów i karkołomnych przedsięwzięć interpretacyjnych, chyba najbardziej zbliżona do pisarstwa Louisy May Alcott i najgłębiej zgodna z duchem jej książki była ekranizacja Gillian Armstrong. Teraz opowiem pokrótce o wersji Grety Gerwig. Jestem jednak w sytuacji trudnej. Mam głębokie przeświadczenie, że filmu obsypanego komplementami, otoczonego glorią nie przyjąłem z równym upodobaniem, co inni.

Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że początkowo byłem niezmiernie rad, że to właśnie Gerwig zajmie się wejrzeniem w szlagier Alcott, z ożywieniem i ukierunkowaniem na to, co dziś zwykło się nazywać pochwałą kobiecej energii. W gruncie rzeczy jej debiutancka Lady Bird była filmem ewidentnie nawiązującym do Małych kobietek. Alter ego Gerwig z tamtego filmu to niewątpliwie Jo March z tego. Zarówno jedna, jak i druga jest młodą kobietą wchodzącą w dorosłość; obie pozostają pod ekonomiczną presją rodziny, obie jadą do Nowego Jorku, żeby z gigantycznym samozaparciem realizować swoje ambicje. Wszystkie te, skądinąd osobliwe, podobieństwa nie dawały powodów do obaw – raczej pewność stuprocentową, że Gerwig jakąś zręczną reinterpretację klasycznej powieści zaproponuje.

Historia jest znana: cztery siostry, każda inna, każda uzdolniona, życie pod jednym dachem. Do niedawna były przebieranki na strychu, radosne korowody, wesołe dźwięki, śpiewy, harce, dziś przeżywają trudny etap przejściowy między nastoletniością a dorosłością, jest coraz bardziej przechlapane – został głód dziewczęcych ambicji i gorycz przyziemnego małżeńskiego kompromisu. Jest więc w sumie po staremu, jeden do jeden i jakby skórę zdjąć z powieści Alcott, ale Gerwig szybko swoje trzy grosze wtrąca. Coś dodała, coś pominęła – więcej emancypacyjnego konkretu i mętnego pokręcenia chronologii, mniej trudów wieku XIX, odprysków wojny secesyjnej i paru istotnych szczegółów z życia Nowej Anglii. Bardziej cool, kompletnie niewiarygodnie. W efekcie – jakoś niezręcznie, naiwnie, poza czasem i kontekstem.

Nie zamierzam pouczać Gerwig, doceniam, że przy niej historyczny kostium nabiera współczesnych znaczeń i kształtów, ale nie mogę się też oprzeć, by nie powiedzieć, że owa wybiórczość historyczna coś ważnego amputuje i przekreśla. Wedle mojego rozeznania i o ile mnie pamięć nie zawodzi, w książce dzieciństwo sióstr March przypadało na czas względnej beztroski, ale też przygniatający, niesprzyjający, a przy tym oczywisty i konieczny dla zaistnienia zmagań bohaterek. No bo patrzcie: to, co podszyte deficytem ojca, który utknął na froncie, wymaganiami urobionej po łokcie matuli, groszowym budżetem, presją szeroko pojętej obyczajowości krążącej nad ich domem, w tym przypadku jest bajkowe jak jasny gwint, upaćkane sakramencko słodkim sosem, zęby bolą jak od landrynek. Weźmy tu scenę, w zamierzeniu szokującą i powalającą, co w efekcie jednak wielkim zgrzytem się zowie, gdzie na ratunek kobiecie z piątką dzieci, żyjącej ponoć na granicy lub pod granicą ubóstwa, wyruszają Marchówny i kolejną – w której tuż po powrocie do domu – czeka na nie uczta rodem z opowieści o kucykach i królewnach. Cały numer polega więc na tym, że nie widać w tym filmie praktycznie owej biedy, nie ma wojny, ilekroć chodzi o tę część dramatu epoki, świat naszych małych panien staje się o(d)porny. To, co było do wyostrzenia, zostało niepojęcie złagodzone.

Nie zrozumcie mnie źle: w żadnym wypadku nie stawiam tezy, że każdy wybór w obrębie tego filmu jest wyborem arcyugrzecznionym i arcynieznośnym. Lubię co poniektóre dziecięce zwady i swary (szczególnie na linii Jo–Amy), mówienie równocześnie i przekrzykiwanie się nawzajem, lubię też portrety kilku bohaterek z lat późniejszych (szczególnie Jo i Amy). Dziewczyny przecież dorastają do nowych ról, przestają trzymać się ściśle w kupie, każda idzie za głosem swojego serca lub, jak kto woli, rozumu. Wśród licznych wątków podejmowanych przez Gerwig jest wszak bilans zysków i strat sporządzony przez dziewczyny – między byciem wolnym duchem a „rozsądnym” zamążpójściem, między pogonią za marzeniem a korzystną ofertą matrymonialną. „Mamy talenty, ambicje, mamy umysły, tak samo jak urodę zewnętrzną, stąd też mam serdecznie dość ludzi, którzy twierdzą, że jesteśmy stworzone tylko do miłości. A jednocześnie czuję się absolutnie samotna” – to ta ambiwalencja aspirującej do miana pisarki z niemałym dorobkiem Jo, jak i umowna klamra filmu, w której bohaterka swoje utwory do druku przysposabia i warunki z wydawcą negocjuje, drążą chyba w głowie najbardziej i są godne podziwu. Niemniej jednak całościowy efekt pracy Grety Gerwig to, w mym odczuciu, filmidło nieco powyżej przeciętnej. Pocieszne, ale od wybitności i spełnienia – nieco zbyt ostentacyjnie Gerwig przypisywanych – dalekie.

 

Czytaj również:

Historia uniwersalna
Przemyślenia

Historia uniwersalna

Jakub Popielecki

Kłamstewko to film zwolnionego tempa. Bohaterowie raz za razem pokazywani są tu w malowniczym slow motion: ślamazarnie suną przez ekran, stawiając żółwie kroki z zastygłymi na twarzach grymasami. Efekt jest słodko-gorzki: to, co było smutne, staje się śmiesznie odrealnione, a to, co było zabawne, spowija nagle mgiełka zadumy. Spowolnienie pozwala bowiem spojrzeć z boku, z dystansu, ale prowokuje też refleksję. I o to chodzi.

Film Lulu Wang opowiada bowiem o dwóch niezgrywających się „tempach” – amerykańskim i chińskim. Oto mieszkająca w Nowym Jorku Billi (Awkwafina) dowiaduje się, że jej ukochana babcia, Nai Nai (Shuzen Zhou), jest poważnie chora. Dziewczyna chce czym prędzej lecieć do Chin, by się z nią pożegnać. Rodzina postanawia jednak zataić przed Nai Nai informację o jej stanie. Zamiast tego krewni inscenizują maskaradę: przyjeżdżają w odwiedziny pod pretekstem wesela jednego z kuzynów. Billi staje przed dylematem: grać w grę „dobrego kłamstwa” czy zaryzykować prawdę? Rozegrać sprawę „po amerykańsku” czy „po chińsku”?

Czytaj dalej