Byłem troszeczkę krnąbrny
i
Kōji Kamoji przed wystawą w Galerii Foksal, 2004 r.; zdjęcie: Adam Tuchliński/REPORTER
Opowieści

Byłem troszeczkę krnąbrny

Libera wybiera, czyli subiektywny poczet polskich artystów
Zbigniew Libera
Czyta się 9 minut

Kōji Kamoji urodził się w Tokio w 1935 r., ale po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych Musashino przyjechał do Polski. Tu zaczął tworzyć. I tu zdarzyło mu się wystawić dzieło, które wywołało skandal. Historia Japończyka, który został polskim artystą, zaczyna się na pokładzie statku z Jokohamy do Marsylii. W 1922 r. brat jego matki – 23-letni adept buddyjskiej ścieżki zen – Ryōchū Umeda płynął nim, by w Berlinie studiować filozofię dzięki stypendium z Uniwersytetu Buddyjskiego w Tokio. W czasie rejsu poznał Stanisława Michowskiego, syna urzędnika pracującego przy budowie kolei trans­syberyjskiej i wschodniochińskiej (zwanej też południowomandżurską), późniejszego podpułkownika lotnictwa i uczestnika drugiej wojny światowej. Michowski, który od 1920 r. mieszkał w Szanghaju, znał język japoński i bawił w czasie podróży rok starszego od siebie Umedę informacjami o swojej ojczyźnie, choć sam znał ją tylko z opowieści, czyli niewiele lepiej niż jego towarzysz. Musiał to być jednak przekaz bardzo sugestywny, bo Umeda zdecydował się odłożyć Berlin na później, aby odwiedzić ojczyznę Fryderyka Chopina. I pozostał w niej aż do września roku 1939.

Quo vadis, Japonio?

I tak Ryōchū Umeda został pierwszym w Polsce lektorem języka

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Nie podążaj z wiatrem
Przemyślenia

Nie podążaj z wiatrem

Stach Szabłowski

Jest marzec, a więc i rocznica katastrofy. Nie, nie chodzi o rocznicę dotarcia koronawirusa do Polski czy jubileusz pierwszego lockdownu. Świat nie kończy się na covidzie i raczej się z jego powodu nie skończy. Co innego energia jądrowa – ta ma potencjał, by zasilić autentyczną apokalipsę. Dziesięć lat temu, 11 marca 2011 r., u wybrzeży wyspy Honsiu doszło do jednego z największych w historii trzęsień ziemi.

Wstrząsy wywołały falę tsunami, której wysokość miejscami przekraczała 20 m. Woda wdarła się w głąb lądu i dosłownie zmyła z powierzchni ziemi nadmorskie wsie i miasteczka. Ofiar kataklizmu nie doliczono się do dziś. Było ich co najmniej 20 tys., ale wielu osób nie odnaleziono – cofające się wody prawdopodobnie porwały ich ciała do oceanu.

Czytaj dalej