To krótkie opowiadanie równie dobrze mogłoby mieć tytuł „Demon fabuły”. I choć mowa tu głównie o latynoamerykańskich i rosyjskich serialach, które namiętnie ogląda babcia głównej bohaterki, jest to przede wszystkim rzecz o miłości i śmierci.
Sasza powiedziała mi wtedy, że bardzo boi się życia po śmierci, a dokładniej jego nieokreśloności. Najlepiej, jakby było spokojne i pozbawione fabuły. Właśnie tak powiedziała: „Żadnych fabuł”. Chciała czy to ciepłego morza, czy ciemnego ekranu, a może bezgłośnego majowego pola z makami lub zacisza pokoju, w którym zgaszono światło – kiedy przedmioty już są prawie niewidoczne, a ich kontury, mgliste i niewyraźne, nie dają już niczego i niczego nie zabierają. Po prostu są. Znajdujesz się między nimi – kłębek energii, fragment subtelnego ciała, urywek świadomości. Pomyślałem wtedy, że wymarzony przez Saszę ideał całkowicie wpisuje się w szablon wygaszacza ekranu w komputerze albo tapety, ale dla formalności zapytałem: „Dlaczego tak boisz się fabuł?”.
Na zewnątrz panowała smętna, grypogenna zima. Siedzieliśmy z Saszą w kuchni i piliśmy herbatę Lipton w papierowych kubkach z firmową nalepką, bo innych naczyń nie było. Kuchnia odzwierciedlała jej wewnętrzny świat – nieuporządkowany, pozbawiony ładu: z czterech palników kuchenki gazowej działał tylko jeden, na etażerce z trzema półkami piętrzyły się papierowe teczki pełne jej rysunków, amatorskie przekłady z trzech żywych języków i jednego półmartwego oraz księgozbiór pozbawiony logiki: z książkami o podróżach na Grenlandię, o historii ruchu harcerskiego i tajemnicach portretów z Fajum. Z naczyń pozostał tylko termos bez korka. Zaparzała w nim ziołową herbatę, wykorzystując jako pokrywkę jedyny ocalały talerzyk. Sasza miała nieco ponad trzydzieści lat i zmęczyła się życiem. Ja niedawno przekroczyłem czterdziestkę i przeżywałem coś podobnego. Mogłem wyjaśnić swój aktualny stan kryzysem wieku średniego. Szczerze? Takie sobie usprawiedliwienie, ale chyba nie najgorsze z możliwych. Natomiast jej stan nieokreśloności i nieziemskości wydawał się wieczny. Jak gdyby urodziła się taka problematyczna. Całkiem mi się u niej podobało, bo można było z nią porozmawiać o wszystkim na świecie. Nie istniał żaden temat, na który nie miałaby swojej oryginalnej opinii – przemyślanej i wycierpianej, ułożonej w niespisany traktat w środku jej krótko ostrzyżonej, czarnej głowy.
– Rozumiesz, moja babcia przez kilkadziesiąt lat szprycowała się telewizyjnymi serialami – zaczęła opowiadać od samego początku. – Oglądała prawie wszystko, co się ruszało. Widzisz? Tam babcia łapała rosyjskie seriale. – Sasza pokazała na parapet, gdzie obok kilku roczników jakiegoś sowieckiego popularnonaukowego magazynu stał niewielki czarno-biały telewizor. – Natomiast w jej pokoju nieustannie grała plazma, w której leciał repertuar latynoamerykański. Oba telewizory były cały czas włączone, a babcia przemieszczała się między tymi światami do samego końca. Codziennie przy kolacji opowiadała o tym, co zobaczyła w ciągu dnia. Codziennie, bez wyjątku. To, czego nie zdążyła obejrzeć w jednym z telewizorów, nadrabiała podczas porannych powtórek. Babcia przechowywała w pamięci wszystkie linie fabularne. Czasem, gdy w obu telewizorach pojawiały się wyjątkowo dramatyczne momenty, stała w korytarzu pomiędzy kuchnią i pokojem, z jednej strony odbierając dźwięk, a z drugiej wizję. Wydawało mi się, że nauczyła się czytać z ruchu warg latynoamerykańskich aktorów, choć nie znała hiszpańskiego… A gdy trzeci zawał przykuł ją do łóżka, najpierw przebywała na oddziale intensywnej terapii… Potem, gdy przeniesiono ją na kardiologię, musiałam przychodzić i wszystko jej opowiadać. Dwa i pół miesiąca. W ciągu dnia oglądałam seriale, a wieczorem szłam do szpitala zrelacjonować je leżącej babci. Nie chciałam niczego przegapić ani zapomnieć, więc kupiłam gruby zeszyt, w którym rzetelnie notowałam, kto dokąd poszedł i co powiedział, kto kogo zdradził, kto kogo wkopał, kto się odkochał, a kto się zakochał, kto kogo zabił i kto komu zapłacił… Gdy jednego razu przyszłam do niej z nową porcją wątków fabularnych, na korytarzu złapała mnie dyżurna i powiedziała, że babcia zmarła dwanaście minut temu. Zakrzep serca. Nie zdążyła jeszcze ostygnąć. Pielęgniarka właśnie tak powiedziała: „Jeszcze nie zdążyła ostygnąć…”. W dzień po pogrzebie przyszłam do domu i włączyłam telewizory. Z rosyjskim serialem w kuchni, z latynoamerykańskim w pokoju. Stałam między nimi w korytarzu i łapałam dźwięk z jednej strony, a wizję z drugiej. Tak jak robiła babcia, codziennie przez ostatnie dwadzieścia lat. Stałam i ryczałam, oglądałam i ryczałam, słuchałam i ryczałam, ryczałam, ryczałam… Wiesz, wtedy do mnie dotarło, że muszę obejrzeć je do końca: ku pamięci babci. Oglądałam – czarno-białe rosyjskie i kolorowe latynoamerykańskie. Na początku robiłam to jako ja, oglądająca je dla babci, z jakiegoś wewnętrznego moralnego przymusu. Potem w środku mnie wszystko zaczęło się zmieniać, przymus gdzieś się ulotnił. Sprawy potoczyły się naturalnym rytmem. Wciągnęło mnie to i zaczęło mi się podobać. Za każdym razem, gdy kończył się kolejny ulubiony serial babci, w nocy przychodziłam do niej na grób i streszczałam jej wszystkie perypetie, które prowadziły do zwycięstwa dobra nad złem, jak w przypadku telenowel latynoamerykańskich, albo do zwycięstwa jakiegoś niepojętego gówna nad złem, jak w rosyjskich tasiemcach…
– I co, zaczęłaś oglądać następne? – zapytałem.
– Tak. Zwolnili mnie z pracy za nieobecności, porzuciłam rysowanie, zapomniałam o tłumaczeniach. Rok po śmierci babci poczułam, że nie mam już nic oprócz tego niesamowitego rozdwojenia. Tak jakby jedna półkula – Sasza dotknęła prawej części głowy wskazującym palcem lewej ręki – odpowiadała za rosyjskie seriale. Natomiast druga półkula – Sasza dotknęła lewej części głowy wskazującym palcem prawej dłoni – odpowiadała za latynoamerykańskie. Dobrze znałam się na twórczych metodach reżyserów i charakterystycznych cechach lokalnych szkół serialu, umiałam bezbłędnie odróżnić produkt petersburskiej szkoły od moskiewskiej, wenezuelski serial od meksykańskiego, śledziłam migracje aktorów i potrafiłam dokładnie powiedzieć, czym podyktowana jest konkretna śmierć bohatera lub bohaterki – biegiem akcji, zerwaniem kontraktu czy nagłym zajściem w ciążę. Bezbłędnie rozpoznawałam kijowskie podwórza w samarskim serialu o biurowym romansie, odeskie plaże w rostowskim melodramacie o miłosnym trójkącie studentów medycyny na praktykach w Adlerze, karpackie lasy i połoniny w nowosybirskim serialu o wiecznej przyjaźni surowych zdobywców tajgi… Odwiedzający mnie przyjaciele nie mogli wysiedzieć ze mną nawet pół godziny. Tak ich straciłam. Może nie tyle straciłam… Właściwie to gdzieś ich wywiewało. Próbowali oderwać mnie od tej obsesji za pomocą jogi, parkouru, blockchainu, filmów czechosłowackiej Nowej Fali lat sześćdziesiątych, motywacyjnej literatury i muzyki ambient – jednak nie przyniosło to niczego oprócz pogłębienia przepaści między nami. Jedyny przyjaciel, który nie porzucał mnie do ostatniej chwili, przyszedł pewnego razu i jakąś godzinę obserwował, jak stałam w korytarzu między telewizorami. Stwierdził, że w życiu widział wielu nienormalnych ludzi, ale mój przypadek jest naprawdę krytyczny. Powiedział, że mam dwa wyjścia i oba są tragiczne i nieodwracalne. Pierwsze to miejski szpital psychiatryczny, a drugie – obwodowy. Zależy od szczęścia. Nieuchronność i tragiczność tych dwóch dróg jest mniej więcej podobna, ale w miejskim szpitalu panują nieco lepsze warunki i niektórzy z tamtejszych psychiatrów ponoć stosują już bardziej progresywne metody terapii, podczas gdy w szpitalu obwodowym sanitariusze nadal biją pacjentów, a za płotem jest puste pole. Przyjaciel więcej nie przychodził, ale podczas tej ostatniej wizyty zasiał w moim sercu trwogę, strasznie kontrastującą z automatyzmem, do którego przywykłam.
Pewnego zimowego poranka, podczas przerwy na reklamy, zeszłam w samym szlafroku do kiosku po chleb i kefir… Wiesz, jakiś mężczyzna stał w kolejce, szklanymi oczyma patrzył na moje kapcie i rozmawiał z kimś przez komórkę, powtarzając to samo zdanie w różnych kombinacjach: „Spróbuj je połączyć…”. Wróciłam do domu, w telewizji akurat kończyły się reklamy, a w głowie krążyły mi słowa: „Spróbuj je połączyć”, „Spróbuj je połączyć”, „Spróbuj je połączyć”. Ostatnie pół minuty w czarno-białym telewizorze poświęcono na zapowiedź nowego rosyjskiego serialu o walce niepojętego gówna ze złem: „Mamusiu! Tatusiu! Tatusiu! Tatusiu! Tatusiu! Mamusiu! Mamusiu! Mamusiu! Tatusiu! Zabrali! Alionka, stój! Tatusiu! Mamusiu! Porwali Alionkę! Zawsze będziemy razem, tatusiu!”. W kolorowej plazmie, pomiędzy dwoma odcinkami lirycznego kostarykańskiego dramatu o miłości dwóch braci do jednej, dawno nieżyjącej kobiety, leciała piosenka Nunca Te Olvidare. Wyłączyłam najpierw czarno-biały telewizor, potem plazmę i przeleżałam w ciszy do samego wieczora. Następnego dnia, mimo ustalonego zwyczaju, niczego nie włączałam. We wnętrznościach czarno-białego telewizora spali cierpiętniczy bohaterowie rosyjskiego świata, w pokrytej równą warstwą kurzu plazmie zastygli donowie i ich mujeres. W głowie krążyły mi słowa: „Spróbuj je połączyć”, „Spróbuj je połączyć”, „Spróbuj je połączyć”. Trzęsło mną, miałam temperaturę, straszny ból głowy. Zapadałam w krótkie sny, w których wielką łapką na muchy zaganiałam różnokolorowe i szare bańki mydlane do trzylitrowego słoika. Nagle wieczorem, jedząc resztki chleba z kefirem z poprzedniego poranka, zrozumiałam, że muszę zrobić to, na co nie wpadł jeszcze nikt na tym świecie. Spróbowałam je połączyć i napisać – Sasza nabrała do płuc powietrza i szybką serią słów wypaliła – scenariusz rosyjsko-latynoamerykańskiego serialu…
– Pisałaś wcześniej jakieś scenariusze? – zapytałem.
– Nie, nigdy. Nie przeszkadzał mi jednak brak doświadczenia. Zresztą, zawsze coś musisz zrobić pierwszy raz… Następnego poranka kupiłam dwa arkusze papieru kreślarskiego, których wystarczyło akurat do zaklejenia plazmy. Wzięłam się do roboty. Na odwrocie moich starych rysunków pisałam charakterystyki bohaterów, określając ich motywacje, szukałam powiązań, wymyślałam linie fabularne, czyjąś przeszłość, florę, faunę, choroby, kompleksy, traumy, sytuacje, ubrania, jedzenie, broń. Nie wiem, skąd się u mnie wzięła brawura nowatora. Papier podzieliłam na równe kwadraty, a każdy z nich odpowiadał za jeden odcinek… Miała to być historia miłosna, o tym byłam przekonana od samego początku. On był kubańskim studentem medycyny… ona córką słynnego moskiewskiego kompozytora… Poznali się na Festiwalu Młodzieży i Studentów w Moskwie… Rozumiesz, to miało być połączeniem wszystkiego, co ja… co razem z babcią obejrzałyśmy… pewnego rodzaju uwieńczeniem, apogeum i ostateczną odpowiedzią, która wyjaśniłaby moją… moją i babci… obsesję, a jednocześnie uleczyłaby mnie. Uzbroiłam się w cierpliwość… Prace trwały kilka tygodni… Rozdzielał ich ocean, jego nie wypuszczali z kraju, ją pod przymusem wydali za mąż za majora sił lotniczych, on ożenił się bez miłości i pracował w klinice endokrynologicznej, gdzie leczył czarnobylskie dzieci, ona czytała Alejo Carpentiera, w tajemnicy mówiąc do swojego syna jego imieniem, takim rzadkim i egzotycznym, Leymen… I gdy historia zbliżała się do finału – już w naszych czasach – pojechali razem z dziećmi do Disneylandu w mieście Orlando, w stanie Floryda… Wtedy zdarzył się atak terrorystyczny… Czeczeni wysadzili kawiarnię, w której siedziała zakochana para, i w mojej głowie wyświetliły się napisy końcowe… Zrozumiałam wtedy, że już nigdy tam nie wrócę. Stworzyłam arcydzieło… Nową jakość… Zamknęłam etap… Na zawsze opuściłam to fabularne piekło, to straszne uzależnienie, które nie dawało mi żyć ani oddychać, zabierało wolę, siły, pracę, przyjaciół i kazało wychodzić w samym szlafroku na mróz w czasie przerwy na reklamy. Wzięłam wtedy wszystkie te papiery na podwórze i rozpaliłam wielkie ognisko, do którego wrzuciłam całość cierpień – moich i babci. Płonęło, kartka za kartką, wszystko to, co zabiło ją i powoli zabijało mnie… Zebrałam popiół do woreczka i poszłam na grób babci. Tam wykopałam malutki dołek, na jego dno wysypałam popiół i zasadziłam białe tuberozy. W maju powinny znowu zakwitnąć. Jak chcesz, to pójdziemy. Wtedy powiedziałam sobie: „Żadnych fabuł”. Dlatego też nie chcę, żeby po mojej śmierci coś się ciągnęło. Nie chcę trwania. Chcę spokoju.
Zapadła cisza. Taka, że można było usłyszeć, jak szumią drobinki herbaty w torebce liptona. Siedzieliśmy z Saszą za stołem w kuchni i trwaliśmy w bardzo głębokim milczeniu. Tak się milczy, gdy nie chce się niepokoić niewidzialnych aniołów lub dusz zmarłych. Żadne z nas nie chciało naruszyć tej ciszy, pomyślałem wtedy: ile mądrości i siły jest w tej krótko ostrzyżonej, czarnej głowie… Minęło parę minut. Całą głębię tego niedopowiedzenia, które panowało między nami, można byłoby wstawić do jakiegoś offowego filmu krótkometrażowego: długie kadry pokazujące twarze i dłonie, minimalistyczne ruchy. Oto oni – dwójka, para. On przekroczył czterdziestkę i jest rozczarowany i wyczerpany życiem, przeżywa kryzys wieku średniego. Raptem trafia na historię jej upadku i odrodzenia. Ona jest po trzydziestce – pozbawiona sił i wycieńczona przezwyciężyła w sobie demona fabuły i pokonała rodowe przekleństwo. Kto wie, może gdzieś tam, na nieosiągalnych wysokościach, uspokoiła jedną zbolałą i nieutuloną duszę. Teraz oboje – on i ona – są gotowi do dalszego życia…
W korytarzu coś zaszurgotało. Ktoś przekręcił klucz w drzwiach. Ktoś wszedł i zaczął rozbierać się w korytarzu. Powiało zapachem, jakiego nie można pomylić z niczym. To był zapach starości. Ten ktoś był starą kobietą, która hałasowała tak, jak wszyscy po wejściu do domu podczas nijakiej, grypogennej zimy. Smarkała, ciamkała, rozcierała policzki dłonią. Usłyszałem niezgrabne kroki, kliknięcie pilota w pokoju, uruchamianie się plazmy. I krótkie, zdecydowane zdanie:
– Saszo, włącz telewizor.
– Przepraszam – powiedziała cicho Sasza, opuściła głowę i wyszła na korytarz.
Usłyszałem, jak Sasza szeleści woreczkiem i pyta: „Babciu, co przyniosłaś?”. I odpowiedź babci: „Cerebro”.
Opowiadanie Andrija Bondara ze zbioru Cerebro, Wydawnictwo Warstwy, Wrocław 2020.