
To krótkie opowiadanie równie dobrze mogłoby mieć tytuł „Demon fabuły”. I choć mowa tu głównie o latynoamerykańskich i rosyjskich serialach, które namiętnie ogląda babcia głównej bohaterki, jest to przede wszystkim rzecz o miłości i śmierci.
Sasza powiedziała mi wtedy, że bardzo boi się życia po śmierci, a dokładniej jego nieokreśloności. Najlepiej, jakby było spokojne i pozbawione fabuły. Właśnie tak powiedziała: „Żadnych fabuł”. Chciała czy to ciepłego morza, czy ciemnego ekranu, a może bezgłośnego majowego pola z makami lub zacisza pokoju, w którym zgaszono światło – kiedy przedmioty już są prawie niewidoczne, a ich kontury, mgliste i niewyraźne, nie dają już niczego i niczego nie zabierają. Po prostu są. Znajdujesz się między nimi – kłębek energii, fragment subtelnego ciała, urywek świadomości. Pomyślałem wtedy, że wymarzony przez Saszę ideał całkowicie wpisuje się w szablon wygaszacza ekranu w komputerze albo tapety, ale dla formalności zapytałem: „Dlaczego tak boisz się fabuł?”.
Na zewnątrz panowała smętna, grypogenna zima. Siedzieliśmy z Saszą w kuchni i piliśmy herbatę Lipton w papierowych kubkach z firmową nalepką, bo innych naczyń nie było. Kuchnia odzwierciedlała jej wewnętrzny świat – nieuporządkowany, pozbawiony ładu: z czterech palników kuchenki gazowej działał tylko jeden, na etażerce z trzema półkami piętrzyły się papierowe teczki pełne jej rysunków, amatorskie przekłady z trzech żywych języków i jednego półmartwego oraz księgozbiór pozbawiony logiki: z książkami o podróżach na Grenlandię, o historii