
Béla Tarr, węgierski reżyser, jeden z największych wizjonerów współczesnego kina, którego dzieła porównywane są do filmów Miklósa Jancsó, Thea Angelopoulosa, Miechelangela Antonioniego czy Andrieja Tarkowskiego. W tym roku mija 25 lat od premiery jego „Szatańskiego tanga”, legendarnej siedmiogodzinnej ekranizacji powieści Lászla Krasznahorkaiego. Z twórcą rozmawia Mateusz Demski.
Mateusz Demski: Lubi Pan obchodzić rocznice?
Béla Tarr: Rzadko to robię. Nie lubię grzebać w przeszłości.
Niemniej od premiery Szatańskiego tanga, filmu najbardziej monumentalnego w Pana twórczości, upływa 25 lat. Słyszałem, że udzielał Pan wtedy wywiadów w tym samym hotelu w Berlinie, przy tym samym stoliku. Zastanawiam się, czy cokolwiek wokół tego filmu się dla Pana zmieniło?
Tak, trochę tak. A trochę nie. Wiele rzeczy wydarzyło się przez tych 25 lat, wiele wspomnień odłożyło się w mojej pamięci. Zmiany dotknęły świat, a wiele osób mi bliskich odeszło. Nie zmieniło się jedno. Szatańskie tango działa nadal na poziomie uniwersalnej gawędy, która oparła się wszystkim politycznym absurdom rodzącym się wokół nas. Kwestia widza