Cieszę się, że mogę coś dać Cieszę się, że mogę coś dać
i
zdjęcie: Jakub Pleśniarski
Opowieści

Cieszę się, że mogę coś dać

Agnieszka Drotkiewicz
Czyta się 10 minut

Agnieszka Drotkiewicz: Cztery lata temu śpiewałeś i aktorsko stworzyłeś postać Hansa Castorpa w Czarodziejskiej Górze Pawła Mykietyna, do libretta Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk. Andrzej Chyra, który reżyserował ten przepiękny spektakl, kiedy zapytałam go o ciebie, napisał tak: „Szymek ma magnetyzm i potencjał aktorski niezbędny dziś na scenie operowej. Wchodzi głęboko w postać, kiedy trzeba, bardzo się dyscyplinuje, ale nie jest w tym przesadnie rygorystyczny, co według mnie jest cechą wielkiego talentu. Ma olbrzymią przestrzeń emocjonalną i wrażliwą wyobraźnię. Wszyscy go lubią, więc nie dają mu spokoju na próbach, ale jak trzeba, potrafi strząsnąć te obsiadające go niczym plaster miodu, spragnione słodyczy owady… Był wymarzonym Hansem. Marzy mi się spotkać z nim jeszcze w pracy”.

Szymon Komasa: Wow! Mam wrażenie, że kiedy się spotkaliśmy z Andrzejem, nie byłem jeszcze w 100% gotowy na to spotkanie, onieśmielał mnie, wydawał mi się niedostępny – pamiętałem wrażenie, jakie zrobił na mnie w Długu. Byłem speszony, on – wielka gwiazda, w czasie prób do Czarodziejskiej Góry szykował się równolegle do roli w paryskim Odéonie z Isabelle Huppert – a ja byłem bardzo młody, rola Hansa to był dla mnie kolos. Czasami, kiedy Andrzej pokazywał mi na próbie, co chciałby ze mnie wyciągnąć, myślałem, że to jest zupełnie niewykonalne. To, jaką on miał prawdę w oczach, doprowadzało mnie do łez, kiedy wracałem z prób do hotelu. Taka była skala przekazu, dla niego zupełnie naturalna. Bardzo czekam na kolejną rolę u Andrzeja, taką, na którą będziemy mieć dużo czasu, żebym mógł się tej pracy i jego wskazówkom oddać jak plastelina. Wierzę, że jeszcze się spotkamy w pracy, bo czuję, że zdecydowanie możemy razem coś stworzyć, że nasza wspólna praca nie jest dokończona.

Ogromne wrażenie w Czarodziejskiej górze robiło tempo – nie zapomnę sceny, w której Hans odwiązuje szalik po przyjeździe do Berghofu. To trwało w nieskończoność – bardzo, bardzo powolny ruch. Razem z muzyką to tworzyło niesamowite napięcie.

To był spektakl, który wyprzedził epokę, bo epoka nie była na niego gotowa. Środowisko operowe zawsze mówi, że trzeba szukać czegoś nowego, a jak to nowe przychodzi, to się potwornie tego boi.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Na początku zresztą, kiedy dostałem propozycję roli Hansa, też nie byłem wcale do niej przekonany. Studiowałem wtedy w Nowym Jorku, dużo działo się w mojej szkole i poza nią artystycznie. Wtedy Paweł Mykietyn przesłał mi partyturę Czarodziejskiej… z propozycją roli Hansa. Na początku powiedziałem, że ja takiej muzyki nie wykonuję, że wręcz moje ciało nie jest w stanie tego zaakceptować. Ale rozmawialiśmy dalej, i powiedziałem do Pawła, że zgodzę się, jeśli on napisze dla mnie arię, które która będzie miała w sobie klimat sceny z filmu Toma Tykwera Niebo, tej, w której Cate Blanchett i Giovanni Ribisi jadą razem pociągiem, po tym, jak on pomógł jej uciec z więzienia. Ona mówi mu, że nie zna nawet jego imienia, on mówi jej, kiedy się urodził, ona – że doskonale pamięta ten dzień, że tego dnia miała pierwszą komunię. Jadący pociąg, rozmowa z off-u, niby nic się nie dzieje, a jest w tym wszystko. I Paweł napisał mi taką arię, Lament Hansa, którą nagrałem też na mojej pierwszej płycie Polish Love Story.

Tempo Czarodziejskiej góry rzeczywiście jest bardzo ciekawe – na początku można mieć wrażenie, że nic się nie dzieje, ale kiedy wyłania się jej rysunek, to widz jest oszołomiony tym, czego jest świadkiem. Do dziś dla wielu ludzi to jest jeden z najważniejszych spektakli, jakie widzieli.

Czy wierzysz w master classes? Na YouTtube można zobaczyć zobaczyć nagranie master class Joyce DiDonato, na którym śpiewasz Belliniego – z czasów, kiedy uczyłeś się w Juilliard.

Joyce jest wielką artystką, kiedy myślę „artysta”, zawsze do głowy przychodzi mi ona. Jesteśmy w stałym kontakcie, dzieliłem się z nią moją pracą nad płytą Polish Love Story, jest dla mnie ważną postacią.

Jeśli chodzi o śpiewaków, są dwie drogi: ludzie, którzy są naturalnymi   śpiewakami, od dziecka mieli głos i technikę śpiewu. Jeżeli mają też inteligencję, osiągają wielkie rzeczy. Ale są też ci, którzy dochodzili do głosu bardzo żmudnie, technicznie, mieli wiele blokad, musieli wiele zrozumieć. Master class z taką osobą ma ogromny sens, bo ona wręcz anatomicznie wie, o czym mówi: nazwie kość po kości blokadę w twoim głosie. Zresztą w ogóle uwielbiam pasjonatów, masters classes, nie tylko śpiewacze, lecz także filmowe.

Stephen Wadsworth napisał specjalnie dla ciebie rolę w operze The Flood.

Stephen pracował ze mną w Juilliard w Nowym Jorku i kiedy skończyliśmy zajęcia, powiedział, że kiedyś coś dla mnie napisze. To on jest autorem libretta do A Quiet Place, ostatniej opery Leonarda Bernsteina; to on też doprowadził do wystawienia Króla Rogera z Mariuszem Kwietniem w Santa Fe. Nie brałem jego słów w 100% na serio, ludzie mówią różne rzeczy – i jeśli jedna na 10 z takich się urzeczywistni, to jest niesamowite. Trzy lata później miał już tę rolę dla mnie napisaną – zgodziłem się natychmiast, odrzuciłem wszystkie inne propozycje w tamtym czasie. W warstwie muzycznej ta opera nie jest tak rozwinięta, jak Czarodziejska góra. Współczesna muzyka amerykańska różni się od współczesnej muzyki europejskiej, nie jest tak wyrafinowana, ma w sobie więcej z musicalu. Ale sama opowieść, postać, którą gram, jest bardzo trudna. To schizofrenik, przez którego topi się trójka jego dzieci. Przez pierwszy akt on gra w szachy z czwartym dzieckiem, z córką, która przeżyła. Trzeba z tej gry stworzyć wręcz thriller. Do tego na koniec mój bohater przy swojej córce popełnia samobójstwo, strzelając sobie w głowę. To były dwa miesiące bardzo intensywnej pracy, nie miałem ani dnia przerwy, poza niedzielą, kiedy zawsze wspólnie z reżyserem chodziliśmy do kina, to był akurat oscarowy moment. Kino zresztą, od czasu kiedy mieszkałem w Nowym Jorku, jest moim drugim domem. To był ogromny sukces – do tego stopnia, że ta opera będzie teraz grana na Broadway’u. Została zaliczona do jednego z 10 najlepszych przedstawień sezonu, moja rola też została jedną z 10 najlepszych ról operowych sezonu. Ale zdecydowałem się z nią pożegnać, bo zapłaciłem za nią dużą cenę. W pewnym momencie mój bohater zaczyna się orientować, że to on doprowadził do tego, że jego dzieci utonęły, zaczyna wymieniać ich imiona w kompletnie zdewastowanym przez siebie pokoju, czwarte dziecko uciekło, zostaje sam… Wchodzić w ten koszmar co wieczór, to było bardzo ciężkie. Z drugiej strony odbiór tej opery był bardzo silny – publiczność szlochała, po przedstawieniu przychodziło do mnie wiele osób, żeby porozmawiać. Kompletnie się otwierali, opowiadali, że ich ojciec też był chory, że miał chorobę dwubiegunową, że oni wtedy nie potrafili tego pojąć. To było ważne i choć dla mnie to ciężkie, to czułem, że cieszę się, że mogę coś dać, że mogę być częścią czegoś istotnego.

Jestem bardzo wdzięczna śpiewakom za to, że ich śpiew pomaga mi nazwać pewne uczucia, wyrazić je, oddać wielość ich odcieni. Śpiew bywa bardziej pojemny emocjonalnie od słów. 

Dla mnie śpiewaczką, która otwiera wręcz inny wszechświat, jest Lorraine Hunt Lieberson, wybitnie inteligentna śpiewaczka. W sztuce ważne jest to, żeby mieć świadomość, że ty jej służysz. Kiedy patrzę na mojego brata, który robi filmy – on nigdy nie mówi, że to, co robi, to jest coś wielkiego. Kiedy robił Boże Ciało -– od początku do końca służył, wiedział, że musi zrobić ten film. Czy to nie jest fantastyczne?

Mój tata zaś zawsze mi mówił, że strasznie zazdrości śpiewakom operowym, bo aktorzy muszą odnajdywać muzykę, melodyjność w słowach, a to jest strasznie ciężkie. Ja na to odpowiadałem, że zazdroszczę mu tego, że może mówić tekst, który jest szczery, podczas gdy śpiewacy czasami chowają się, żeby wydobyć najpiękniejsze dźwięki do danych uczuć. Chciałbym być artystą, który to połączy – siłę muzyki i słów.

Kiedy mówiłeś o żegnaniu się z rolą, pomyślałam o tym, że w zawodzie śpiewaka bardzo ważna jest sztuka odmawiania.

Ona ma wielki wpływ na całe twoje życie, bo każda rola może cię wiele nauczyć, ale każda rola może być też twoją ostatnią, jeśli jest zostanie źle dobrana. Dlatego ważne jest, żeby pracować z ludźmi, którzy znają twój głos, którym ufasz. Jasne, że są propozycje, które niesamowicie kuszą, ale jeśli to nie ten czas, to lepiej odmówić. Zaufać, że ta propozycja wróci w odpowiednim czasie, cieszyć się z tego, że ona w ogóle przyszła – zachować sobie ten mejl i oglądać go, kiedy masz doła.

Płytę Polish Love Story nagrywaliście w Lusławicach – w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego, tuż obok jego sławnego ogrodu – arboretum. To chyba było idealne miejsce do nagrania pieśni – gatunku kameralnego, intymnego?

Cudowne miejsce, idealne do koncentracji. Myślę, że ta płyta nie powstałaby bez Lusławic. Miejsca mają dla mnie wielkie znaczenie. Mieliśmy co prawda nagrywać tę płytę w Londynie, mógłbym się chwalić, że w tym samym słynnym studio, co Beatlesi… Ale ja walczyłem o Lusławice, co nie było łatwe, bo tam nagrywają najlepsi, to jest oblegane centrum muzyczne. Nie odpuszczałem, SMS-y do pani Elżbiety Pendereckiej słałem co drugi dzień. Udało się, Elżbieta i Krzysztof Pendereccy udostępnili nam studio na cały tydzień. Normalnie płytę nagrywa się w trzy-cztery dni, my mieliśmy ten zapas czasu, całego tygodnia. Mieszkaliśmy tam, jedliśmy, nagrywaliśmy. To był fantastyczny, piękny czas; pierwszy tydzień sierpnia, było pięknie, codziennie chodziliśmy do ich ogrodu, który jest obłędny! Wchodzisz do niego i przenosisz się do innej rzeczywistości – tu jakiś mały Wersal, tam angielski ogród, trochę Agnieszka Holland iTajemniczy ogród

I ta płyta Polish Love Story też jest takim bukietem: Moniuszko, Chopin, Bacewicz, Lutosławski.

To jest przekrój 200 lat muzyki, w tym przekroju jest myśl przewodnia, chodzi o to, żeby opowiedzieć historię, a nie, żeby szokować zestawieniem Chopina z Mykietynem. Oni zresztą dobrze się harmonizują, bo jest u nich zarówno smutek, jak i coś pozytywnego.

Na twoim dzisiejszym recitalu w Teatrze Studio zaśpiewasz inny repertuar niż ten znany z twojej płyty?

Ten recital jest zatytułowany Portret – chciałem, żeby on był dla mnie podróżą. Tak jak mówiłem, miejsca są dla mnie bardzo ważne: to, gdzie mieszkam, gdzie pracuję i żyję. Pomimo tego, że nigdy nie byłem w Rosji, kompozytorzy rosyjscy reprezentują część mojej duszy, zaśpiewam więc ich utwory. Będą też kompozytorzy angielscy, amerykańscy; także Poulenc. Złożyłem ten program tak, żeby był programem klasycznego śpiewaka operowego, ale żeby nie był ani trochę nużący. Pieśni są krótkie, poza Mahlerem żadna nie trwa dłużej niż 3 trzy minuty, ważny jest też dla mnie układ, co po sobie następuje. Zaczynam Rachmaninowem, kończę klasykiem, spotkaniem z legendą – Królem Olch Shuberta. Mamy więc przekrój 24 pieśni, część z nich to prawdziwe legendy. Jestem przekonany, że napięcie nie spadnie, i nikt nie spojrzy na zegarek.

Szymon Komasa; zdjęcie: Jakub Pleśniarski
Szymon Komasa; zdjęcie: Jakub Pleśniarski

Szymon Komasa:

Baryton, jeden z najzdolniejszych polskich śpiewaków. Studiował w Łodzi (w Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów), Londynie (Guildhall School of Music and Drama) i Nowym Jorku (Juilliard School of Music). Zadebiutował partią Schaunarda w La Boheme w Teatro Filharmonico/Arena di Verona we Włoszech (2009). Z recitalami pieśni wystąpił w Carnegie Hall w Nowym Jorku (2012) oraz Wigmore Hall w Londynie (2012). Śpiewa zarówno klasyczne, jak i współczesne partie operowe. W 2019 r. podpisał kontrakt z wytwórnią Warner Classics na nagranie czterech albumów solowych.

 

Czytaj również:

Opera to absurd Opera to absurd
i
Maciej Zakrzewski/ Malta Festival Poznań
Przemyślenia

Opera to absurd

Agnieszka Drotkiewicz

Agnieszka Drotkiewicz: Zanim zostałaś dramatopisarką, pracowałaś jako copywriterka w agencji reklamowej. Co ci to dało?

Małgorzata Sikorska-Miszczuk: Praca w agencji nauczyła mnie, że natchnienie może być „na zawołanie”. To doświadczenie w dużym stopniu mnie uformowało. Agencje reklamowe pojawiły się w Polsce po transformacji ustrojowej i wszyscy weszliśmy w coś nowego, bez precedensu. Uczenie się zostało wpisane w tę pracę. Wiadomo było, że moje dotychczasowe umiejętności są bez znaczenia, w pracy w agencji trzeba wszystko zacząć od nowa. Nowy był nawet język, język nowego kapitalizmu i nowego biznesu, bazujący na angielszczyźnie, która nosi w sobie cały światopogląd anglosaskiej cywilizacji. Musiałam sprostać zadaniom, które do tamtej pory wydawały mi się absolutnie sprzeczne – napisać na zadany temat coś, co miało być i artystyczne, i komunikatywne. Dodaj do tego pracę w open space, gdzie siedzi wiele osób i panuje totalny rejwach. Mogłam się na ten świat obrazić albo mogłam czegoś się od niego nauczyć.

Czy wyniosłaś ze szkoleń w agencji coś, co przydało ci się w pracy twórczej?

Poznawałam techniki wspomagania kreatywności. Dzisiaj takich kursów jest wiele, wtedy to były początki, a w nas – jako w awangardę biznesu – mocno inwestowano. Przy okazji zainwestowano w polską dramaturgię – to jest piękne w życiu, że nikt nigdy nie wie, w co inwestuje (śmiech)! Jeden z nauczycieli mówił nam: „Think opposite!”. Znaczy to, że nie warto powtarzać zdań wypowiedzianych już milion razy, bo nie da się zaskoczyć ludzi tym, co już wiedzą. Ta zasada okazuje się płodna także w życiu: „Pomyśl o tym odwrotnie, wywróć do góry nogami, zobacz, co się wtedy ujawni”. Stosuję ją w pisaniu.

Czytaj dalej