Agnieszka Drotkiewicz: Zanim zostałaś dramatopisarką, pracowałaś jako copywriterka w agencji reklamowej. Co ci to dało?
Małgorzata Sikorska-Miszczuk: Praca w agencji nauczyła mnie, że natchnienie może być „na zawołanie”. To doświadczenie w dużym stopniu mnie uformowało. Agencje reklamowe pojawiły się w Polsce po transformacji ustrojowej i wszyscy weszliśmy w coś nowego, bez precedensu. Uczenie się zostało wpisane w tę pracę. Wiadomo było, że moje dotychczasowe umiejętności są bez znaczenia, w pracy w agencji trzeba wszystko zacząć od nowa. Nowy był nawet język, język nowego kapitalizmu i nowego biznesu, bazujący na angielszczyźnie, która nosi w sobie cały światopogląd anglosaskiej cywilizacji. Musiałam sprostać zadaniom, które do tamtej pory wydawały mi się absolutnie sprzeczne – napisać na zadany temat coś, co miało być i artystyczne, i komunikatywne. Dodaj do tego pracę w open space, gdzie siedzi wiele osób i panuje totalny rejwach. Mogłam się na ten świat obrazić albo mogłam czegoś się od niego nauczyć.
Czy wyniosłaś ze szkoleń w agencji coś, co przydało ci się w pracy twórczej?
Poznawałam techniki wspomagania kreatywności. Dzisiaj takich kursów jest wiele, wtedy to były początki, a w nas – jako w awangardę biznesu – mocno inwestowano. Przy okazji zainwestowano w polską dramaturgię – to jest piękne w życiu, że nikt nigdy nie wie, w co inwestuje (śmiech)! Jeden z nauczycieli mówił nam: „Think opposite!”. Znaczy to,