Co za strasznie śmieszna śmierć!
i
Michał Rusinek, fot. Adrian Grycuk, źródło: Wikipedia (CC BY-SA 3.0 PL)
Opowieści

Co za strasznie śmieszna śmierć!

Rozmowa z Michałem Rusinkiem
Sylwia Niemczyk
Czyta się 10 minut

Czy wypada śmiać się z tragicznego zgonu? Podobno tylko pod jednym warunkiem: że został on naprawdę śmiesznie opisany.

Mała Jaśminka pozbyła się rodziców za pomocą młotka, pewną ciocię znaleziono w studni, a Krzyś (niestety) wpadł na pomysł, żeby włożyć widelec do tostera. To tylko niektóre z przygód, które opisuje Michał Rusinek w makabreskach – ilustrowanych przez Sebastiana Kudasa i od lat publikowanych regularnie na naszych łamach. Niedawno nakładem wyd. Austeria ukazało się też książkowe wydanie – Fundacja PRZEKRÓJ jest jego dumnym patronem.

Sylwia Niemczyk: Co Pana śmieszy?

Michał Rusinek: Na pewno nie dowcipy – ani nie lubię ich opowiadać, ani słuchać. Za to jedną z rzeczy, które zawdzięczam Wisławie Szymborskiej, jest to, że nauczyłem się w życiu zauważać sytuacje anegdotyczne. Śmieję się z żartów sytuacyjnych, języka przydrożnego, który próbowałem opisywać w Pypciach na języku. Oczywiście z memów, bardzo je lubię. Podziwiam szybkość i błyskotliwość ich twórców – anonimowych w dodatku, tworzących, jak to się niegdyś mówiło, ad maiorem Dei gloriam.

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Storisy na Make Life Harder?

Oczywiście, jak my wszyscy. Traktuję memy jako rodzaj odtrutki na dość parszywą rzeczywistość. Poza MLH bardzo lubię Zakład Pogrzebowy A.S. Bytom – dopiero niedawno dowiedziałem się, że on tak naprawdę nie istnieje, że to tylko konto w mediach społecznościowych. Bardzo żałuję, jestem przekonany, że sporo ludzi chciałoby skorzystać z jego usług. Cenię elegancki dowcip Waldemara Malickiego, polskiego Victora Borge’a, posługującego się równie mistrzowsko klawiaturą fortepianu, co słowem. Zawsze z kamienną twarzą. Najbardziej jednak śmieszy mnie życie. Bo ono jest nie tylko straszne, ale i śmieszne, tylko trzeba tę śmieszność umieć dostrzegać. Wtedy owa straszność nie jest taka straszna.

Przed moim pierwszym porodem wszędzie widziałam same kobiety w ciąży. Wcześniej w ogóle ich nie było.

Zgadzam się, chodzi o pewne wyostrzenie wzroku. Na pewno nie jest tak, że ludzie dzielą się na tych, którym ciągle zdarzają się zabawne rzeczy, i na tych, którym przypadło w udziale nudne życie. Po prostu albo się coś zauważa, albo nie. Oczywiście nieraz w anegdocie występuje element fikcji: coś się podkręca, a coś się eliminuje, ale bywa i tak, że nic nie trzeba zmieniać. Choćby sytuacja, która przytrafiła mi się kilka lat temu. Po wykładzie, który prowadziłem dla Amerykanów polskiego pochodzenia, podchodzi do mnie studentka i mówi: „Ja pana znam! Pan był sekretarzem tej Skłodowskiej-Curie!”. Pewnie, że nie wypada się wyśmiewać z ludzkości jakoś nadmiernie, ale uważam, że troszkę można. O ile umiemy też śmiać się sami z siebie. Swego czasu publikowałem cenzuralne limeryki w „Gazecie Krakowskiej” (te mniej przyzwoite – w „Playboyu”). Zostałem kiedyś przedstawiony Janowi Nowickiemu, który publikował felietony w tej samej gazecie. Lekko złośliwie powiedziałem, że to dla mnie zaszczyt, że wreszcie mogę go poznać, i że wprawdzie nie czytuję jego felietonów (były nudnawe), ale jestem dumny, że sąsiadujemy ze sobą na jednej stronie. „To ciekawe, że ma pan taki niski głos – powiedział. – Bo w tych limerykach to ma pan tak cieniutki…”. Trafiony, zatopiony. Podoba mi się zasada, której też hołdowała Szymborska: że nie ma ironii bez autoironii.

Michał Rusinek, Sebastian Kudas „Makabreski”, wyd. Austeria 2023
Michał Rusinek, Sebastian Kudas „Makabreski”, wyd. Austeria 2023

Co Pana podkusiło, żeby wziąć się do pisania makabresek?

Otóż we wspomnianej rubryce w „Gazecie Krakowskiej” postanowiłem któregoś roku, gdy zbliżał się już dzień Wszystkich Świętych, zamiast limeryków napisać garść epitafiów dla kilku przedstawicieli grupy zawodowej, z której zawsze przyjemnie jest się pośmiać, a mianowicie polityków ‒ różnych opcji. Na przykład: „Płacze naród jak ta kózka/ nad mogiłą posła Tuska” albo o ówczesnym prezydencie: „Jedna mała fiolka/ i już nie ma Olka”, lub epitafium dla jednego z posłów SLD: „Nie ma grobu Janik,/ bo umarł i zanikł”. Tymczasem redakcja odpisała, że nie zdecyduje się na publikację. Nie ze strachu przed politykami, ale uważając, że Polacy przeżywają Święto Zmarłych na smutno. I że nie wypada ich rozśmieszać. Przyjąłem to ze zrozumieniem, ale temat wrócił rok później. Ze znajomymi związanymi z pewną literacką kawiarnią krakowską postanowiliśmy opublikować książeczkę z epitafiami pisanymi dla siebie nawzajem. Wisława Szymborska ułożyła epitafium dla irlandzkiego poety Seamusa Heaneya: „Tu spoczywa Seamus Heaney,/ nie uniknął śmierci sinej./ Zjadł coś w Znaku na przystawkę/ i osunął się na ławkę”. A o mnie napisała: „Tu oddał życie Michał Rusinek./ Był to najlepszy jego uczynek”… Bez komentarza.

Przepraszam, tylko się zakrztusiłam. To telefon tak zniekształca. 

Z kolei Grzegorz Turnau, któremu napisałem kilka tekstów piosenek, stworzył epitafium: „Zmarł Rusinek Michał,/ co dostarczał mi chał”. Też bez komentarza. Po wydaniu – własnym sumptem – wspomnianej książeczki urządziliśmy wieczór autorski. A wtedy ta sama „Gazeta Krakowska”, która rok wcześniej odrzuciła moje epitafia dla polityków, poświęciła temu wydarzeniu całą rozkładówkę. Myślę, że to był znak, że coś pękło w narodzie. Oczywiście wciąż mamy do śmierci głównie stosunek nabożny i łzawy, ale odnoszę wrażenie, że trochę już się u nas rozpanoszyło anglosaskie podejście do spraw ostatecznych. Anglicy wychodzą bowiem z założenia, że skoro śmierć i tak wszystkich nas dotyczy – oraz prędzej czy później dotyka ­– to możemy albo płakać z tego powodu, albo w ramach egzystencjalnego buntu trochę się z niej pośmiać i w ten sposób podjąć z nią nierówną walkę.

Wciąż jednak nie odpowiedział mi Pan na pytanie o makabreski.

Odkryłem je za sprawą koleżanki, która podsunęła mi utwory Edwarda Goreya. To absolutny mistrz makabry i humoru, wyśmiewający się ze śmierci i balansujący na granicy tego, co akceptowalne w naszej kulturze, albo nawet tę granicę z wdziękiem przekraczający. Przetłumaczyłem sporo jego utworów i doprowadziłem do wydania trzech książek. Nie przetłumaczyłem – wydawca zaprotestował – jego opowiadania Beastly Baby o dziecku, które wszystkich wkurzało, bo nie dość, że było brzydkie, to jeszcze złośliwe i okropne pod każdym względem. Rodzice chcieli się go pozbyć na różne sposoby, lecz nigdy im się to nie udawało. W końcu porwał je jakiś wielki ptak, ale w locie zorientował się, z jaką kreaturą ma do czynienia, więc wypuścił je z pazurów. Rozległ się plask, a tuż po nim westchnienie ulgi rodziców. Jak widać, jest to historyjka, której po prostu nie dałoby się u nas czytać. Zresztą sam Gorey miał problemy po jej publikacji. Oburzeni rodzice podnieśli larum i masowo odsyłali mu jego książki, choć wyjaśniał, że próbował się rozprawić z hipokryzją, konwencją literacką, banałem. I to właśnie ten twórca inspirował mnie do pisania makabresek, które zaproponowałem „Przekrojowi”. Tworzymy je wspólnie z Sebastianem Kudasem, rysownikiem i scenografem, a poza tym również miłośnikiem Goreya, który notabene był także – a może nawet przede wszystkim – rysownikiem i sam ilustrował swoje teksty. Zwykle jest tak, że ja piszę wierszyk, a Sebastian go potem ilustruje, chociaż było kilka takich przypadków, kiedy to Sebastian pierwszy przesyłał mi obrazek, pytając, czy mógłbym coś do niego napisać. Aczkolwiek muszę zaznaczyć, że związek między moją makabreską a ilustracją Sebastiana zawsze jest raczej luźny.

Tradycja makabresek była już wcześniej obecna w Polsce, chociaż w ilościach śladowych i głównie za sprawą przekładów. Choć należy przywołać genialne makabreski Antoniego Marianowicza, na przykład: „Gdym już wysłał list do cioci Heli,/ przyszła wieść, że ciocię diabli wzięli./ Gdyby pospieszyła się biedaczka,/ nie zmarnowałbym – jak głupi – znaczka”. Albo: „Dyz­io w głę­bo­ki raz wpadł dół/ i le­żał tam sześć dni i pół./ Od­tąd mó­wi­ło się w po­wie­cie,/ że było to ze­psu­te dzie­cię”.

Te śladowe ilości wynikają wyłącznie z naszego nabożnego stosunku do śmierci, o którym Pan mówił, czy może jednak – aż boję się to powiedzieć – rzeczywiście coś z tym naszym poczuciem humoru jest nie tak. Czesi, Anglicy mają, a my…

Ależ oczywiście, że mamy poczucie humoru! W dodatku ono pięknie nam się po PRL-u zmienia: mniej w nim satyry, więcej purnonsensu. Na początku XXI w. purnonsens trafił nawet do reklamy – za sprawą kabaretu Mumio. Moim zdaniem w komunizmie prawie nie było purnonsensu, bo żeby go rozumieć, trzeba byłoby jednak na co dzień mieć poczucie sensu. Z komunizmem próbowaliśmy walczyć ostrzem satyry. Satyra to co innego. Satyryk wierzy, że naprawi świat: wyśmiewa dziurę w moście, licząc na to, że zawstydzeni tym urzędnicy ową dziurę załatają. Purnonsensista nie ma złudzeń; uważa, że świata naprawić się nie da, można za to tworzyć światy równoległe, czysto literackie lub nawet językowe, które rzeczywistość mają w nosie. Znamienna jest tu geneza limeryków, czyli gatunku na wskroś purnonsensowego. Edward Lear układał je dla biednych dzieci w Anglii czasów rewolucji przemysłowej ‒ po to, by oderwały się od ówczesnej strasznej rzeczywistości i choć przez chwilę się śmiały, szybując w przestworzach absurdu.

My sobie Pana makabreski czytamy zupełnie niewinnie, ale czasem się zastanawiam, czy rzeczywiście wszystkie występujące w nich osoby są zmyślone.

Przyznam szczerze, że kilka imion w pewnym sensie pożyczyłem. Na przykład Jaśminka jest córką moich znajomych – w wierszyku zamordowała resztę rodziny młotkiem, ale w rzeczywistości, o ile mi wiadomo, wszyscy mają się dobrze.

Wierszyk jej się podobał?

Nie wiem, czy go już zna, bo jeszcze nie chodzi do szkoły, a to nie czas na makabreski, ale na pewno znają go jej rodzice i oni go akurat docenili. Ale takich makabresek „z kluczem” jest zaledwie kilka, co do większości można zastosować formułę, którą zawarliśmy we wstępie do książki: „Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest wyłącznie przypadkowe”. Wymyśliliśmy sobie fikcyjną rodzinę z wieloma ciotkami i wujkami, mnóstwem nieznośnych dzieci, kilkorgiem sąsiadów oraz znajomych. I to ich zamordowaliśmy – wspólnie z Sebastianem. Bo i on, Wysoki Sądzie, jest współwinny tych zbrodni. Dopisałbym też drugą formułę: że w toku pracy nad makabreskami nie ucierpiało żadne dziecko ani zwierzę. Oraz trzecią: „Don’t try these at home”.

Który ze sposobów uśmiercenia bohatera makabresek napawa Pana szczególną dumą?

Obawiam się, że jeśli na to pytanie odpowiem, to zaraz zainteresują się mną organy ścigania lub przynajmniej psycholog śledczy. Poza tym niespecjalnie cenię sobie uczucie dumy. Wolę po prostu radość – radość układania purnonsensowych wierszyków. I mam nadzieję, że podobną radość sprawią one ich czytelniczkom i czytelnikom. Dozgonną. A może nawet pozagrobową.


Michał Rusinek – literaturoznawca, tłumacz, pisarz, doktor habilitowany nauk humanistycznych, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego. Były sekretarz Wisławy Szymborskiej. Specjalizuje się w teorii literatury. Jest adiunktem w Katedrze Teorii Komunikacji na Wydziale Polonistyki UJ. Od kwietnia 2012 r. jest prezesem Fundacji Wisławy Szymborskiej . W 2019 r. został powołany do składu Rady Języka Polskiego. Makabreski ukazały się nakładem wyd. Austeria.

Czytaj również:

Nasi ludzie…
Przemyślenia

Nasi ludzie…

Przekrój

Ten łokieć źle się zgina. Rozmowy o ilustracji

Sebastian Frąckiewicz
Wydawnictwo Czarne

Nasz współpracownik Sebastian Frąckiewicz rozmawia z ludźmi, dla których najważniejszym językiem jest nie słowo, ale obraz, czyli ze znanymi polskimi ilustratorami, m.in.: Józefem Wilkoniem, Katarzyną Bogucką, Emilią Dziubak i Bohdanem Butenko.

Czytaj dalej