Nigdy nie lubiłam filmów z Eddiem Murphym, a czasem już samo jego nazwisko w obsadzie skutecznie mnie zniechęcało, bo to zazwyczaj były jakieś tam średnio śmieszne, nie, w ogóle nieśmieszne komedie pełne sprośnych żartów, wygłupów i generalnie wszechpanująca rozrywka: słowo to mieści w sobie tyle, że bywa nie do strawienia.
W filmie Craiga Brewera Nazywam się Dolemite Murphy odkupił swe winy (docenili to nawet ludzie od Złotych Malin, które Murphy często w przeszłości dostawał, a jeszcze częściej był do nich nominowany, w 2020 r. otrzymał zresztą tzw. nagrodę odkupienia), na ekranie dwojąc się i trojąc, by pokazać, że potrafi dobrze grać, że jest dobrym aktorem komediowym i nie tylko, że da radę w biografii i udźwignie cały film. Dał radę.
Dolemite to sceniczny pseudonim Rudy’ego Raya Moore’a, amerykańskiego komika, piosenkarza, aktora i producenta, który wypłynął w latach 70. opowiadaniem historyjek poznanych od ulicznych włóczęgów. Historyjki te były mocno świńskie, wulgarne, często odnosiły się do seksu i ogólnie nie przechodziły cenzury. Ale ludzie się śmiali i Moore osiągnął sukces. Potem zaczął kręcić filmy. Swym rymowanym stylem wywarł duży wpływ na rap (w filmie gra m.in. jego fan Snoop Dogg). W historii ciekawe jest to, że zaczyna się ona nie wtedy, gdy Dolemite jest młody, pełen energii, zapału, a w powietrzu czuć miliony dolarów, ale gdy z figurą faceta w średnim wieku pracuje w sklepie z płytami i coś tam cały czas kombinuje, chodzi, zagaja, stara się, nic mu nie wychodzi, ale oczywiście nie rezygnuje (!). Reszta jest już klasyką gatunku opowiadającego o karierach self-made manów znikąd, którzy osiągnęli sukces dzięki pasji, marzeniom i niespoczywaniu na laurach oraz ciągłemu parciu naprzód.
Lata 70. w Los Angeles świetnie pokazują charakteryzacja i scenografia. Kiczowato poubierana zabawna ferajna to – oprócz głównego bohatera – kilka fajnych drugoplanowych postaci, m.in. Keegan-Michael Key jako Jerry Joness, Craig Robinson jako Ben Taylor, Mike Epps jako Jimmy Lynch, Da’Vine Joy Randolph jako Lady Reed czy Wesley Snipes jako D’Urville Martin. Gdy kręcą pierwszy film (Dolemite – o alfonsie i właścicielu klubu nocnego, który stawia czoła agentom FBI, skorumpowanym detektywom i wszystkim innym, a w międzyczasie uczy swe kobiety kung-fu), przypomina to sceny z The Disaster Artist Jamesa Franco, czyli jest jeden pasjonat, grupa wesołych ludzi, nikt nie ma pojęcia o robieniu kina, kasa się kończy, rezultat jest kuriozalny, ale w końcu powstaje z tego legenda. Scenariusz Nazywam się Dolemite nie daje bohaterom zbytnio po tyłkach, ogólnie jest jednostajny, no może trochę coś tam nie wychodzi, ale szybko wraca na tory, bo to wszystko od początku pachnie happy endem.
Film został doceniony przy rozdawaniu kilku nagród. Przede wszystkim zgarnął aż osiem Czarnych Szpul, statuetek przyznawanych Afroamerykanom od 2000 r. przez Fundację na rzecz Promocji Afroamerykanów w Filmie. Dolemite tworzył filmy z gatunku blaxploitation, czyli niskobudżetowe kino afroamerykańskie o afroamerykańskiej tematyce i tworzone dla afroamerykańskiej społeczności. To coś w stylu jego rubasznych dowcipów, którymi podbił afroamerykańską publiczność, dla mnie nieśmiesznych, tyle że ja nie jestem Afroamerykanką żyjącą w latach 70. w Stanach Zjednoczonych, więc może się nie znam. Wątek koloru skóry jako temat w filmie roztrząsa się sporadycznie, np. wtedy, gdy pojawia się któryś z nielicznych białych, co jest szeroko komentowane, jak choćby postać aktora – specjalisty od ról dręczycieli czarnych. Ogólnie jednak problem omawia się rzadko, bo jest po prostu wszechobecny, a Nazywam się Dolemite sam należy do gatunku blaxploitation. Jeśli więc ktoś interesuje się czarną kulturą, lubi biografie, kiczowaty klimat lat 70., a do tego rozrywkę (z półki wyższej niż starsze filmy Murphy’ego), to super. A jeśli nie, to w kinach i w Internecie można obejrzeć wiele innych filmów.
Dzięki Tobie, możemy zrobić jeszcze więcej – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ