Czasem obserwuję moich kolegów i żartuję: „Jaka szkoda, że nie mam takiej opiekuńczej żony”. Pani się śmieje, ale przecież za sukcesami wielu wybitnych kolegów stoją w cieniu kobiety. One ich pakują w podróż, płacą za nich rachunki, przepisują ich wypowiedzi na komputerze, dbają o atmosferę domu: „byle tylko mógł tworzyć”. Bardzo często rezygnują z własnej kariery, bo geniusz męża jest ważniejszy. Ja musiałam być równocześnie matką, żoną i artystką – o pracy kostiumografki i sceongrafki z Zofią de Ines rozmawia Eliza Leszczyńska-Pieniak.
Eliza Leszczyńska-Pieniak: Skończyła pani architekturę na Politechnice Krakowskiej, tę samą uczelnię co Marek Grechuta i tak jak on, poszła pani własną drogą. Co było z tą architekturą nie tak?
Zofia de Ines: To były piękne studia. Katedrę Rysunku, Malarstwa i Rzeźby prowadziła prof. Krystyna Wróblewska, graficzka, matka wybitnego malarza, Andrzeja Wróblewskiego. Duży wpływ na wybór tego kierunku miał mój ojciec. Chciał, żebym zdobyła praktyczny zawód, a ponieważ nigdy nie miałam problemów z matematyką i od dziecka rysowałam, skończyłam studia z bardzo dobrymi wynikami. Nie ciągnęło mnie jednak do projektowania mieszkań. Marzyłam, żeby na dyplom zaprojektować kościół, ale w tamtych czasach to było nie do przyjęcia. Zaprojektowałam więc ambasadę polską w Rzymie. Budynek miał nawiązywać do przetworzonej nowocześnie architektury zakopiańskiej, ale nie wzięłam pod uwagę tego, że miasto leży na wzgórzach. Podszedł do mnie profesor i zabawnie zaznaczył, że tam jest duża pochyłość terenu, ale on nikomu o tym nie powie. Niewiele osób wtedy podróżowało, mało kto mógł sobie tak zwyczajnie kupić bilet i pojechać do Włoch.
Scenografia pojawiła się jako alternatywa dla architektury? Czy raczej spełnienie marzeń z dzieciństwa?
Po skończeniu architektury miałam przerwę w życiorysie. Mieszkaliśmy w akademiku, mąż tak jak ja odszedł od architektury i zajął się malarstwem, ja z kolei urodziłam dziecko i w wolnych chwilach rysowałam modę. Wychodziło wtedy świetne pismo „Ty i Ja”, miało taki inteligencki sznyt. Marzyłam, żeby wysłać do nich rysunki. Mąż trochę się naśmiewał z tych modowych zainteresowań, że on tu „cierpi za miliony”, a ja projektuję ciuchy. Nie miałam jednak odwagi wysłać tam swoich prac. Moda pozostała moją niespełnioną pasją, ale postanowiłam wstąpić na ASP na podyplomowe studium scenografii teatralnej, filmowej i telewizyjnej.
Trudno się dziwić: rynek mody był w latach 70. w Polsce w powijakach, a teatry pozwalały rozwijać wyobraźnię.
Teatr towarzyszył mi od dzieciństwa. Kiedy rodzice gdzieś wychodzili i&nb