Człowiek w stanie wojny
Przemyślenia

Człowiek w stanie wojny

Anna Wyrwik
Czyta się 3 minuty

 

Trudno dzisiaj zrobić film o drugiej wojnie światowej, bo to była wojna podszyta niemożliwym, które się urzeczywistniło i chyba wciąż nikt do końca nie wie, jak mogło zdarzyć się to, że tak absurdalne idee zmieniły ludzi w potwory upadlające innych ludzi. Ten bagaż psychologiczny ma rozmiar ogromny i po tym, jak dziesiątki, może nawet setki reżyserów uchwyciły go na tyle różnych sposobów (Życie jest piękne, Szeregowiec Ryan, Bękarty wojny, Wybór Zofii czy serial ’Allo Allo!), naprawdę trudno dzisiaj zrobić film o drugiej wojnie światowej, który czymś zaskoczy. Pamiętam, jak po Synu Szawła pomyślałam sobie, że jednak to możliwe, że się da, że jest wciąż strasznie, ale jednocześnie inaczej, na nowo, bez chodzenia utartymi ścieżkami po startych emocjach. Zanim poszłam na Jojo Rabbita, słyszałam, że ten film też to robi, z innej strony. Bo jest komedią, nową, świeżą, inną. Czy faktycznie?

Mam co do tego wątpliwości.

Taika Waititi zrobił film w fantastycznej oprawie. Zaczyna się komediowo, w stylistyce Kochanków z księżyca Wesa Andersona, a potem robi się coraz fajniej, wiele kolorów, wyrazistość, świetne kostiumy, bajkowe wnętrza, sprawny montaż, wspaniałe zdjęcia, ten kadr, jak matka z synem na rowerach jadą! I ta gra aktorska! To chyba najlepsza rola Scarlett Johansson, która niesamowite rzeczy wyrabia w tym filmie. I Sam Rockwell cały czas jest na wysokim poziomie. Waititi udźwignął komediowego Hitlera, a miał przecież poprzeczkę wysoko zawieszoną już dawno temu przez samego Chaplina. I do tego ci młodzi! Ciekawa Thomasin McKenzie w roli Elsy, rewelacyjny trzecioplanowy Archie Yates jako Yorki oraz – czapki z głów – Roman Griffin Davis (Jojo), 12-latek, który na swoich barkach poniósł film. Wszystko się ze sobą zgrywa z supermuzyką w tle, bo kto powiedział, że do drugiej wojny światowej nie może przygrywać rock’n’roll?

A jednak w tej skomplikowanej, dopieszczonej do granic możliwości maszynie coś nie działą: tego jest tu po prostu za dużo. Trochę Andersona, trochę Tarantina, trochę Benigniego… Miks i układanka, na której widać ślady połączeń i mimo że wiele elementów oczarowuje (ostatnia scena!), to nie tworzą one spójnej całości, która by płynnie szła do przodu. W tym filmie jest za dużo stylów, dygresji, za dużo wątków naraz. Jest socjologiczny problem fanatyzmu, który jest taki sam bez względu na obiekt uwielbienia – czy to polityczna idea, dyktator czy zespół rockowy. Jest psychologiczny problem osób o skrajnych poglądach, które wynikać mogą z braku sympatii wśród rówieśników. Są idiotyczne strachy przed Żydami, podszyte absurdalnymi opowieściami o złych cechach i tajemnych mocach. Jest politycznie podzielona rodzina. Wszystko jest, czasem z ironią, czasem na poważnie, czasem szaleńczo śmiesznie, czasem to wydaje się film dla dzieci, ale nie jest, czasem o dzieciach, ale czy jest, skoro czasem są tu one dziećmi, a czasem dorosłymi? Gdzie jest ten trybik, który mi nie zagrał? Lubię skrajne emocje, sceny na kontrze z muzyką, mieszanki stylów i wywrotowość, a jednak, gdy w jednej scenie mam absurd Monty Pythona połączony z Pianistą, to już zaczynam nie wiedzieć, co lubię, bo to trochę tak jak pizza z makaronem – raz jadłam, uwielbiam oba dania, razem nie zagrały.

Jojo Rabbit to taka sinusoida, huśtawka, która przy żadnej myśli nie pozwala mi pozostać dłużej niż chwilę, jak gdyby ktoś spuścił z sufitu piłeczki na sznurkach i kazał wybrać zieloną, a gdy wybieram i już chwytam, to ona się zmienia w czerwoną, a zielona staje się ta obok, więc idę w jej kierunku, już mam, ale zmienia się na niebieską, a zieloną staje się jeszcze inna, no i tak się mną bawią, a ja biegam jak ta wariatka. Wiem, że taki był zamysł i że reżyser chciał, bym się tak czuła i chciał pokazać człowieka w stanie wojny z każdej skrajnej strony, co udowadnia cytatem z Rilkego na koniec: „Wszystko niech z tobą się dzieje: piękno i groza”. Tylko czy ja tego chcę? Trudno dzisiaj zrobić film o drugiej wojnie światowej.

 

Czytaj również:

Oskarżenie
Przemyślenia

Oskarżenie

Anna Wyrwik

Roman Polański nakręcił bardzo dobry film, z klasycznym scenariuszem trzymającym tempo, scena za sceną, z dodatkiem retrospekcji wyjaśniających akcję. Wszystko we wspaniałej scenografii, której twórcy zadbali o każdy detal, od ulic przez bary, domy i gabinety, aż po wyposażenie biurek i regałów. Wszystko w kostiumach uszytych ze starannością o każdy szczegół – guzików odrywanych w świetnej pierwszej scenie czy zapalniczek, które, gdy idą w ruch, to czujemy w kinie dym. W końcu aktorzy – każdy kolejny dobry i wyrazisty z Jeanem Dujardinem na czele, który po raz kolejny podkreślił swoją klasę. I nie wyobrażam sobie tego filmu po angielsku, a ponoć – jak mówił Polański w którymś z wywiadów – był taki pomysł.

Czytaj dalej