Czytając Elizabeth Bishop Czytając Elizabeth Bishop
i
Gustav Klimt, „Dom nad jeziorem Attersee", źródło: wikiart.org (domena publiczna)
Doznania

Czytając Elizabeth Bishop

Julia Fiedorczuk
Czyta się 4 minuty

Zaczęłam czytać Bishop jeszcze na studiach, w latach 90. Od tamtej pory do kilku ulubionych wierszy wracałam tyle razy, że znam je na pamięć, a mimo to wciąż mnie zaskakują, odsłaniając kolejne poziomy znaczeń czy przeoczone wcześniej szczegóły.

Na przykład to, że w wierszu Łoś (The Moose), o którym pisałam już na łamach „Przekroju”, pasażerowie autobusu w obecności tytułowego zwierzęcia zaczynają zachowywać się jak dzieci. Kiedy ogromna łosica – może matka? – nieśpiesznie ogląda autobus, unieruchomiony na drodze właśnie dlatego, że się pojawiła, milkną monotonne rozmowy o chorobach i innych nieszczęściach, a podróżni ulegają ekscytacji, którą trudno opisać inaczej niż jako niczym nieuzasadnioną radość życia. Czułam tę radość wielokrotnie, za każdym razem bardziej i głębiej – dzięki temu wierszowi. Otworzył mi coś w głowie, w wyobraźni; umożliwił doświadczenie, które inaczej pozostawałoby poza zasięgiem. Właśnie tak poezja ożywia czasem znieczulone obszary duszy.

Autorka Pytań w kwestii podróży pisała bardzo powoli, zdarzało jej się szlifować wiersz przez dekadę albo i dłużej. Była „mistrzynią ciszy”, jak mówił o niej meksykański noblista Octavio Paz, z którym przyjaźniła się w latach 70. (oboje wykładali wtedy na Harvardzie). The Complete Poems: 19271979 to wiersze Elizabeth Bishop zebrane w jeden, niezbyt gruby tom (liczy dokładnie 287 stron, włączając w to aneksy i spis treści). Być może teksty napisane w takim niedzisiejszym tempie potrzebują rozciągniętej w czasie lektury. Z pewnością do niej zachęcają, proponują inny rytm, uruchomienie zmysłów – bardzo już dla nas trudne. Ale wpisana w poezję trudność jest bezcenna, bo sprawia, że wychodzimy poza automatyzm myślenia i czucia, budzimy się na chwilę.

Zaczęłam od łosicy, od radości, ale życie Bishop nie było usłane różami. Jej najsłynniejszy wiersz Ta jedna sztuka opowiada o traceniu. Z ironią, która nie przekreśla smutku czy nawet rozpaczy, poetka przekonuje, że akurat ta sztuka jest łatwa. Utrata jest wpisana w naturę rzeczy – od kluczy, które łatwo się gubią, przez dom, który się rozpada, po ukochanych ludzi, którzy odchodzą lub umierają. Ciągle mamy okazję do ćwiczenia!

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Bishop z pewnością miała: urodziła się w 1911 r. w Worcester w stanie Massachusetts i wieku ośmiu miesięcy straciła ojca (zmarł na zapalenie nerek). Jej matka zapadła na chorobę psychiczną i trafiła do domu opieki psychiatrycznej, kiedy Elizabeth miała pięć lat. Nigdy więcej się nie widziały. Przyszła poetka większość dzieciństwa spędziła pod opieką dziadków i ciotek w Nowej Szkocji. Kształciła się w słynnym Vassar College w stanie Nowy Jork, gdzie poznała Marianne Moore, czołową przedstawicielkę amerykańskiego modernizmu. Dużo podróżowała. Pomieszkiwała w Nowym Jorku, Paryżu, Key West, San Francisco i Meksyku. W 1944 r. wyjechała do Brazylii; w zamierzeniu krótka podróż zamieniła się w pobyt trwający kilkanaście lat. Mieszkała w tym czasie głównie w miejscowości Ouro Preto w stanie Minas Gerais, dzieląc życie z architektką Lotą de Macedo Soares, w zjawiskowym domu, który na cześć Moore nazywała „Casa Mariana”. W 1967 r. Soares odebrała sobie życie; wkrótce potem Bishop przeniosła się do Bostonu, gdzie pozostała do swojej śmierci w 1979 r.

Utrata, podróże, poszukiwanie domu, niebywały zmysł obserwacji, cierpliwość i jasność umysłu Bishop sprawiają, że jej poezja nie starzeje się i nie nudzi, lecz wraz z kolejnymi lekturami – rozkwita.

Musiałam dorosnąć do tych wierszy. Choćby do Stacji benzynowej, będącej z pozoru opisem nieszczególnie atrakcyjnej scenki, zwieńczonej jednak olśnieniem:

Ktoś tu wyhaftował serwetę.
Ktoś tu podlewa begonię
lub, dajmy na to, oliwi. Ktoś
wystawia te szeregi puszek,
tak, że zwracają się szeptem
ESSO-SO-SO-SO
do znerwicowanych aut.
Ktoś nas tu wszystkich kocha.

(tłumaczył Andrzej Sosnowski)

Coś tu się zdarza raczej cudownego. Na małej, brudnej stacji benzynowej widać ślady krzątaniny – czym innym jest życie? – ale poetce daleko do tkliwego pochylania się nad zwykłymi ludźmi, chce raczej bawić się w kolory, kształty i sensy. W tym i w wielu innych miejscach czuje się wpływ surrealizmu, który Bishop ceniła.

Podobnie łobuzerski impuls musiał dać początek wierszowi Man-Moth (dosłownie: Człowiek-Ćma) zainspirowanemu gazetową literówką (chodziło o słowo mammoth, czyli mamut):

Tu, na górze,
blaski rozbitego księżyca zatykają szpary w budynkach.
Całkowity cień Człowieka sprowadza się do kapelusza
.

(tłumaczył Andrzej Sosnowski)

Mimo niezliczonych interpretacji – że to rzecz o Nowym Jorku, o nowoczesnej alienacji, o queerowej tożsamości, o pisaniu poezji – wiersz pozostaje tajemniczy i żywy.

Mogłabym ciągnąć tę opowieść bez końca, bo nie kończy się moje czytanie Bishop. Obejmujące 50 lat uważnego patrzenia The Complete Poems pozostają nieodzownym przewodnikiem – nie po konkretnym miejscu, ale po świecie, w którym podróżujemy każdego dnia, choćbyśmy nie ruszali się z domu. Swoją drogą, nomadka Bishop marzyła czasem o stacjonarnej egzystencji, jak w moim aktualnie ulubionym wierszu Koniec marca:

Chciałabym tam się zaszyć i nie robić nic,
nic takiego, już zawsze, w dwóch gołych pokojach:
patrzeć przez lornetkę, czytać nudne książki,
stare i długie, bardzo długie książki, zapisywać
bezużyteczne rzeczy i mówić do siebie, a w mgliste
dni
oglądać ślizgi kropelek spęczniałych od światła.

(tłumaczył Andrzej Sosnowski)

Życzę nam wszystkim, żebyśmy nie przegapili tego światła.

Czytaj również:

Kruche narzędzia Kruche narzędzia
i
fot.: Lutz, Flickr.com, CC BY-NC 2.0
Przemyślenia

Kruche narzędzia

Julia Fiedorczuk

Przez pierwsze tygodnie wojny w Ukrainie nie mogłam pracować. Jak wielu znajomych po piórze, z którymi w tym czasie rozmawiałam, miałam bezprecedensowe kłopoty z koncentracją. Zawalałam terminy, zapominałam, co komu obiecałam i na kiedy. 

Zmuszanie się do wysiłku intelektualnego niedotyczącego wojny w Ukrainie było torturą, sklecenie kilku spójnych zdań na „przedwojenny” temat okazywało się niemożliwe, dawało się właściwie tylko działać fizycznie, trochę pomagało pomaganie. Poza tym spędzałam długie godziny przyssana do wiadomości, w których panowała mgła poprzetykana obrazami cierpienia, zbrodni, od których brakowało tchu; po odkryciach w Buczy wiele osób nie mogło oddychać – my nie mogliśmy, patrzący z bezpiecznego miejsca na cudze cierpienie.

Czytaj dalej