„Bycie komikiem nie jest zajęciem dla osób, które siebie nie znają – zbyt łatwo mogą się zranić. Trzeba odwagi, żeby przed kamerą wykrzywiać twarz w grymasach, siły, żeby to potem oglądać na ekranie” – mówi Jim Carrey, który postanowił zdjąć maskę błazna.
Artur Zaborski: Wiesz, że maczałeś palce w tym, jak patrzę dziś na świat i na ludzi? Kilkanaście lat temu zdzierałem CD-ROM z nielegalnie nagranym Zakochanym bez pamięci Michela Gondry’ego, w którym z Kate Winslet odegraliście dramat bohaterów stających przed decyzją, czy wymazać sobie część wspomnień. Nie zliczę czasu spędzonego na zastanawianiu się, co bym zrobił, gdybym miał taką możliwość.
Jim Carrey: To przykład na to, jak ważne jest, by w filmie były zawarte idee, które mają też bezpośredni wpływ na aktora. Dla mnie przełomowym filmem był Truman Show Petera Weira. Pozwolił mi zrozumieć, czym jest bycie wolnym. Byłem pod wielkim wrażeniem tej historii, która do dziś się broni. Odkryłem wtedy na planie bardzo dużo na swój temat, zauważyłem, jak mocno próbuję żyć życiem, które zaprojektowali mi inni: agenci, fani, rodzice, partnerki, producenci, reżyserzy – mógłbym tak bez końca. To był moment mojego przebudzenia, analogicznego do przebudzenia mojej postaci, która odkrywa, że od dnia narodzin jest bohaterem reality show. Zaczyna uświadamiać sobie, jakie wszystko dookoła niego jest sztuczne i wykoncypowane, jak mało zależy od niego. Życie, które wydawało się w jego władaniu, tak naprawdę było zarządzane przez innych. Poczułem wtedy coś podobnego. Spostrzegłem, jak wielu ludzi próbuje pociągać za sznurki, na których jestem uwieszony. Obudziłem się wtedy.
Jak to przebudzenie wyglądało?
Jak ponowne narodziny. Zaczęło się od spostrzeżenia, refleksji, kropli, która zaczęła drążyć skałę. Jedna myśl wywołała kolejną, nastąpił efekt domina. Dziś wiem, że to pewien mechanizm, dużo na jego temat czytałem, bo poświęcono mu wiele publikacji z zakresu psychologii. Kiedy ten proces się zacznie, wiele osób próbuje go powstrzymać, chociaż wszyscy zdają sobie sprawę, że to niemożliwe. Te myśli i refleksje gnają, budzą jedna drugą, aż człowiek dotrze do otchłani, której tak się boi. Ale to potrzebne, bo przebudzenie najczęściej wiąże się z wyjściem z wygodnego trybu życia, jak to się dzisiaj mówi – opuszczeniem strefy komfortu, spostrzeżeniem iluzoryczności tego, co nas otacza: rzeczy, które wydają się stałe, i osób, które wydają się trzymać naszą stronę. U mnie tak to wyglądało: odkryłem, jak samotny jestem, mimo tylu fanów, i jak nic nie znaczę, mimo pozycji, jaką mi przypisywano. Poczułem, jak małą mam moc sprawczą, skoro nie potrafię nawet dyrygować własnym życiem, tylko płynę z prądem kariery.
Wiele osób w tamtym okresie mówiło, że osiągnąłeś wszystko, o czym można sobie zamarzyć. Szczerze mówiąc, wtedy podpisałbym się pod tymi słowami.
Mnie się wówczas wydawało, że jestem na dobrym początku drogi, że postawiłem pierwszy krok. Dopiero wtedy zacząłem windować poprzeczkę. Gdzie mi tam było do satysfakcji!
Naprawdę nie chodziłeś z nastroszonymi piórami, nie czułeś dumy?
Mimo że wiedza na temat psychologii cały czas się rozwija, nie możemy zrozumieć, że nie ma czegoś takiego jak permanentne poczucie satysfakcji. Nigdy nie przychodzi moment, gdy można powiedzieć: „OK, mam już wszystko, czego chciałem. Teraz mogę już nic nie robić”. Satysfakcja to jedno z najszybciej przemijających odczuć, usatysfakcjonowanym się bywa, a nie jest. Jeśli ktoś żyje całe życie w poczuciu spełnienia z powodu jednego osiągnięcia, to znaczy, że zamknął się w bańce, która kompletnie odcina go od rzeczywistości. To nie jest normalne. My, aktorzy, wiemy o tym najlepiej, u nas powszechny jest syndrom jednej roli, bagażu, od którego nie można się oderwać, bo szufladkuje cię i naznacza.
Sam tego doświadczyłeś. Po rolach w Ace Ventura: Psi detektyw Toma Shadyaca oraz Głupim i głupszym Petera Farrelly’ego nikt nie chciał Cię obsadzać w rolach dramatycznych. Żałujesz tego?
Jestem pogodzony z tym, co się wydarzyło w mojej karierze, akceptuję nawet tamte okropne filmy. Taki już jestem, do życia prywatnego podchodzę podobnie. Mimo wszystko potrafię się uśmiechnąć, kiedy spojrzę na tamten czas z dystansem. Zdaję sobie sprawę, że dziś wiele osób oczekuje ode mnie, że będę się przeszłości wstydzić. Wcale tak nie jest, nie ma we mnie ani wstydu, ani goryczy. Cieszą mnie spojrzenia takich ludzi jak Chris Smith, który w dokumencie Jim & Andy: The Great Beyond – The Story of Jim Carrey and Andy Kaufman Featuring a Very Special, Contractually Obligated Mention of Tony Clifton [w Polsce dostępny na Netfliksie – przyp. A.Z.] przyjrzał się mojemu życiu, a także rolom z tamtego okresu i nie zobaczył ani wykrzywionej twarzy, ani masturbującej się małpy. Spostrzegł, że moje wybory były jednak przemyślane.
Przed chwilą nazwałeś te filmy okropnymi. Dlaczego więc w nich zagrałeś?
Wierzyłem, że zarówno Kłamca, kłamca, jak i Głupi i głupszy oraz Ace Ventura… wpisują się w spektakularne niszczenie egotycznego, białego, heteroseksualnego mężczyzny. W Ace Venturze… mój bohater został upodobniony do mądrego ptaka – poruszałem się jak on, miałem nawet podobną fryzurę. Człowiek upodabnia się do ptaka, a nie na odwrót – to było dla mnie ważne. W Głupim i głupszym natomiast istotne było dla mnie to, że wyostrzyliśmy najbardziej prymitywne zachowania bohaterów. Mogło się w nich przejrzeć wielu facetów, którym wciąż wydawało się, że w ten sposób pokazują, jacy są męscy. Z kolei w Kłamcy, kłamcy naświetliliśmy bezradność dużych chłopców, którzy swoją pozycję budują na kłamstwie. Te filmy zresztą pojawiają się w badaniach na temat kina lat 90. właśnie w kontekście dekonstrukcji męskości. Moi bohaterowie śmieszyli widzów, którzy odnajdowali w nich typy postaci ze swojego otoczenia: tępego, ale umięśnionego kuzyna, sąsiada, o którym wszyscy wiedzą, że zdradza żonę, ale on nadal zachowuje się, jakby był przykładnym mężem, wujka, który żeby pokazać, jakim jest facetem, oddaje mocz na śnieg, czy bystrego ekscentryka, który swoim zachowaniem narusza podział na męskie i żeńskie. To zadziałało, ale te filmy szybko się zestarzały. Dziś już tylko irytują, bo zmienił się model męskości. Nikt nie próbuje dopatrzyć się w nich niczego ponad głupią rozrywkę.
Jakim typem mężczyzny Ty jesteś?
Panikującym. Niestety, wciąż mi się zdarza histeryzować, kiedy dostaję telefon z informacją, że trzeba coś załatwić na wczoraj. Zawsze mam wtedy w głowie atak paniki, że jeśli nie zrobię tego natychmiast, to wyląduję bezdomny na ulicy.
A czy nadal czujesz presję, aby być kimś wyjątkowym? Najlepszym?
Już nie, bo zmieniła się moja definicja wyjątkowości i bycia najlepszym. Nie mierzę tego liczbą fanów w mediach społecznościowych ani w inny masowy sposób. Wyjątkowość wiąże się dla mnie z możliwością dotarcia do kogoś i dania jemu albo jej czegoś. Jako aktor tego właśnie chcę – jeśli gram w komedii, to zależy mi, żeby ludzie znaleźli w niej odskocznię od codziennych trosk i zmartwień, ale żeby jednocześnie w ich głowach zrodziła się jakaś refleksja. Nie chcę, by ktoś oglądał film dla mnie, ten etap już za mną. Teraz chcę, żebyśmy wszyscy oglądali filmy dla zawartych w nich ziaren, które mogą wykiełkować w naszych głowach. To właśnie te ziarna są najważniejsze, cała spektakularna otoczka się nie liczy. Jeśli kiedyś zwracałem uwagę na to, jak wyglądam w filmie, przejmowałem się, czy kamera kręci lepszy profil, to dzisiaj interesuje mnie tylko, co widz może wynieść z filmu. Podchodzę dziś do swojej pracy zdrowo.
Wcześniej tak nie było?
Tak jak ci mówiłem, kiedy rozpoczął się u mnie proces schodzenia do otchłani, pociągnął za sobą histerię. I to jest też normalna reakcja, która powoduje, że pijemy, bierzemy narkotyki, uprawiamy masowo przygodny seks, zatracamy się w siłowni itd. To sposób na ucieczkę przed bólem, rzeczywistością, strachem. Prąd tej rzeki jest jednak tak silny, że na dłuższym odcinku nikt nie jest w stanie przeżyć. Zdawałem sobie z tego sprawę, dlatego chciałem jak najszybciej się z tego wydostać. I to mi się udało dzięki systematycznej pracy nad tym, żeby zamiast używek pić wyciskane soki z owoców, a sport i przyjemności odpowiednio sobie dawkować. Nastąpiła w moim życiu pewna równowaga, która ulegała zaburzeniu za każdym razem, kiedy próbowałem wracać do grania Jima Carreya. Czyli znów być tą osobą, która pozwala innym sterować swoim życiem i chce spełniać ich zachcianki. Kiedy to robiłem, natychmiast wpadałem w depresję. Najgorzej było na początku, czyli właśnie w latach 90.
Nastąpiła w moim życiu pewna równowaga, która ulegała zaburzeniu za każdym razem, kiedy próbowałem wracać do grania Jima Carreya. Czyli znów być tą osobą, która pozwala innym sterować swoim życiem i chce spełniać ich zachcianki. Kiedy to robiłem, natychmiast wpadałem w depresję.
Jak sobie z nią radziłeś?
Jak każdy, komu wydaje się, że to chwilowy, uleczalny stan – brałem tonę farmaceutyków. Szprycowałem się prozakiem i innymi lekami, które zmieniały mój stan świadomości i mnie. Zauważałem to, odstawiałem leki, depresja się pogłębiała. To nie był dla mnie łatwy czas, ale dziś jestem za niego wdzięczny. Z perspektywy czasu wiem, że nie ma nic cenniejszego niż świadomość tego, kim się jest, co i dlaczego się robi, i co wprowadza się do organizmu. Wierzę w stwierdzenie, że jestem tym, co jem. Od lat jestem wegetarianinem, zdrowo się odżywiam. Mój mózg od tego momentu jest szczęśliwszy.
Jesteś dumny z tego, że poradziłeś sobie z depresją?
Nie tyle dumny, ile wdzięczny i podekscytowany. Zmiana perspektywy pozwoliła mi na docenianie szczęśliwych chwil związanych z konkretnym doświadczeniem: z tym, że teraz ze mną rozmawiasz, czy z tym, że zaraz zjem sałatkę. To jest właśnie wolność, życie chwilą bez ograniczania się myśleniem spod znaku: „A co, jeśli chlapnę w tym wywiadzie coś głupiego” albo „Co ja mam mu powiedzieć, przecież ja nie mam nic do powiedzenia”. Jestem też wolny od całego filmowego przemysłu, nie utożsamiam się z nim. Nie boję się, że zostanę zapomniany. Nie obchodzi mnie też, jak ludzie będą o mnie mówić, kiedy już umrę. Wszystko, co dziś wzbudza moją troskę, to żeby być źródłem dobrej energii. Ważne jest to, co się dzieje teraz. A to, co się dzieje, jest naprawdę dobre. Nie oznacza to oczywiście, że nie dzieją się rzeczy złe, ale doceniam to, że nie dominują one w moim życiu.
Jesteś szczęśliwy?
Czasem. Nie można być szczęśliwym cały czas, to śmieszne założenie, to jak z satysfakcją, o której rozmawialiśmy. Ale w tym momencie nie borykam się z depresją. Walczyłem z nią przez lata, ale teraz jestem od niej wolny. Każdy deszcz kiedyś przestaje padać. A ja jestem na tyle silny, by nie utonąć. Rozumiem, że depresja to stan przejściowy. To zbiegi okoliczności, a nie tylko reakcje chemiczne.
Stereotyp mówi, że komicy najczęściej mają drugie, depresyjne oblicze. Zgodzisz się z tym?
Dobrzy komicy (śmiech)! Widzisz, już na twoje pytanie reaguję wygłupem. Komicy śmieją się z siebie, ze swoich wad, potknięć i niewiedzy, z postury, kompleksów i słabości – ze wszystkiego. To trochę tak, jakbyś był swoim workiem treningowym. Jeśli wiesz, jak boksować, nie zrobisz sobie krzywdy. Jeśli bijesz na oślep, wyjdziesz poturbowany. Bycie komikiem nie jest zajęciem dla osób, które siebie nie znają – zbyt łatwo mogą się zranić, o czym się przekonałem. Trzeba odwagi, żeby przed kamerą wykrzywiać twarz w grymasach, siły, żeby to potem oglądać na ekranie. Nie jest łatwo to znosić. Jeszcze trudniej jest żyć z przekonaniem, że inni doceniają w tobie wyłącznie to, że potrafisz zrobić taką minę, żeby wyglądać jak rasowy przypał. Musisz znaleźć w sobie kontrapunkt do tych myśli.
Jak Ty go znalazłeś?
W sztuce. Zacząłem malować. Malowanie jest przeciwieństwem błaznowania. Błaznowanie to akcja–reakcja, pęd, żywioł, prąd. Błaznowanie nie pozwala wziąć oddechu, z roli nie wychodzi się nigdy, nie da się przestać być błaznem. Z malowaniem jest inaczej – wymaga skupienia, czasu. Dopracowanie detalu może ci zająć godziny. To jest bycie sam na sam ze swoimi myślami i przekładanie ich na płótno. Bycie komikiem to skupianie uwagi innych na sobie. Malowanie to skupianie swojej uwagi na sobie. Pierwszego miałem aż w nadmiarze, drugiego ciągle jestem głodny. I ten głód zaspokajam.
Jim Carrey:
Aktor komediowy, scenarzysta i producent filmowy. Po latach oszałamiającej kariery w Hollywood zstąpił – jak mówi – do otchłani i przeszedł duchową przemianę. O jej kierunku może świadczyć wywiad, którego jesienią zeszłego roku udzielił magazynowi „Harper’s Bazaar” podczas Fashion Week w Nowym Jorku. Powiedział wówczas m.in.: „Zastanawiałem się nad najbardziej pozbawioną znaczenia rzeczą i przyszedłem tutaj”.