Pewnego dnia chciałem wyjść z domu. Znalazłem kalendarz i adresownik, włożyłem je do tylnej lewej kieszeni w spodniach. Z przodu po lewej umieściłem notes i ołówek. Do paska przyczepiłem aparat fotograficzny z drogą baterią zapasową. Do przedniej prawej kieszeni schowałem telefon i czystą chusteczkę. Spakowałem też lampki do roweru i czapkę, na wypadek, gdyby wieczorem się ochłodziło, i ciekawą książkę, gdyby przyszło mi gdzieś czekać. Wystawiłem rękę przez okno, żeby oszacować temperaturę i wybrać kurtkę, która umożliwiłaby mi wyrównanie różnicy między ciepłotą ciała a temperaturą powietrza. Idealna kurtka to taka, której w ogóle się na sobie nie czuje, dlatego posiadam odpowiednią kurtkę na każdy pięciostopniowy przedział temperatur, od minus 15 do plus 30 stopni.
Na koniec spakowałem portfel, otwarłem nową paczkę miętówek Fisherman’s Friend i znalazłem ciekawą stację na moim miniradiu. Chwilę to trwało, bo nie mogłem się zdecydować, czy mam ochotę słuchać audycji, czy raczej muzyki. W ostatnim momencie przypomniałem sobie o pompce do roweru, gdyby się okazało, że ktoś spuścił mi powietrze. Wziąłem worek ze śmieciami i paczkę makulatury. Zamknąłem jednak z powrotem drzwi, żeby skorzystać jeszcze szybko z łazienki. Umyłem ręce i posmarowałem znowu zupełnie wysuszoną twarz kremem Nivea. Zerknąłem w lustro, żeby zobaczyć, czy mogę tak wyjść, ale to było na nic. Ponieważ w międzyczasie niebo się zachmurzyło, spakowałem parasol, jadnak po chwili go wyjąłem, bo przypomniałem sobie, że chciałem przecież jechać na rowerze. Zorientowałem się, że mam potwornie wypchane kieszenie, postanowiłem więc wziąć torbę na ramię, w której było dość miejsca na notes, adresownik, pompkę, kalendarz, ciekawą książkę, miętówki, lampki do roweru i aparat. Przebrałem jeszcze raz buty, bo nie chciałem, żeby zmokły mi nogi. Urwała mi się przy tym sznurówka. Przywiązałem urwany koniec podwójnym supłem, nie miałem teraz czasu jej wymieniać. Kiedy już chciałem wyjść, nagle naszła mnie ochota, żeby szybko rzucić okiem na niedokończony tekst, który leżał na biurku. Przez chwilę ogarnęło mnie uczucie, że właśnie teraz mógłbym go skończyć. Zapatrzyłem się na szafę z książkami, na wszystkie te skarby, które zgromadziłem. Mój głód czytania nigdy nie był tak silny, jak wtedy, gdy musiałem wychodzić. Wymieniłem ciekawą książkę na jeszcze ciekawszą, ostatecznie spakowałem jednak obie, bo moje interwały koncentracji wymagają różnych lektur: ambitniejszych na lepsze momenty i lżejszych, amerykańskich, kiedy coś mnie rozprasza. A w ostateczności, kiedy ciężko mi się na czymkolwiek skupić, zostają jeszcze gazety, także o różnych stopniach trudności. Kiedy naprawdę nie mam już siły czytać, zawsze jeszcze mogę sięgnąć po komiks albo „Spiegel”.
Spakowałem niedokończony tekst na drogę i nagle zauważyłem, jaki piękny widok mam z okna. Te bujne, zielone korony drzew, szeroki horyzont. Z ulicy dobiegł przyjazny turkot przejeżdżającego samochodu. Sąsiadów nie było w domu. Zapanowała zupełna cisza i uświadomiłem sobie, że tak właśnie brzmi moje mieszkanie, kiedy wychodzę. Ta sielanka, jaki ja byłem niewdzięczny. Ale teraz powinienem wyjść, po powrocie mogę przecież dalej cieszyć się tą idyllą, mam jeszcze dość czasu w życiu. Szybko zapisałem na kartce kilka myśli o sielance w moim mieszkaniu, większość zaraz przekreśliłem i napisałem jeszcze raz, wyraźniej, bo już mi się zdarzało, że nie mogłem odszyfrować własnych notatek. Kartkę zostawiłem dla przypomnienia na biurku i włożyłem przy okazji do kubka porozrzucane po całym blacie ołówki. Zawsze wszystkie wyciągam z kubka, a mimo to nigdy nie mam żadnego pod ręką, kiedy jest mi potrzebny, i muszę się podnosić, a wtedy cały zapał mija. Pospiesznie ułożyłem stosy papierów po obu stronach klawiatury, wyrównując je i kładąc jeden na drugim, trochę pod kątem, żeby móc je potem łatwo odróżnić, gdybym zdecydował się jednak znów je rozdzielić. Przy okazji zmiotłem z blatu kilka okruchów i zepsuty spinacz. O wiele milej byłoby wrócić do posprzątanego mieszkania – nie wolno sobie odpuszczać. Odwróciłem niewypełnione oświadczenie podatkowe, bo przypominanie sobie o takich obowiązkach zawsze psuło poezję istnienia. Nie było jednak rady, musiałem to wypełnić, odłożyłem je więc na dodatkowy stos ze sprawami nieuniknionymi, choć niemającymi nic wspólnego z moim prawdziwym powołaniem. Spakowałem trzecią książkę, tę, która przyszła wczoraj pocztą. Czasami zamawiam książki, zapominając, że przyjemność kupowania to jedna strona medalu, bo trzeba je jeszcze czytać – tylko kiedy? Spakowałem też niedokończony artykuł do gazety, zapasowy ołówek i na wszelki wypadek podróżną temperówkę. O mały włos zapomniałbym kleju w sztyfcie.
Sprawdziłem jeszcze raz na planie miasta, dokąd właściwie chciałem jechać i postanowiłem znaleźć najkrótszą drogę, zapamiętując nazwy ulic i przecznic. Spojrzałem na zegarek, zostało mało czasu. Ale znowu ogarnęło mnie zmęczenie, gdyby tak się jeszcze na chwilkę położyć, choć na kwadrans! Tylko wtedy musiałbym zdjąć buty i zacząć całe wychodzenie od początku. Poza tym po drzemce potrzebowałbym kawy, a w zasadzie to właśnie chciałem iść na kawę, wtedy w ogóle nie miałbym już powodu, żeby wychodzić, skoro wypiłbym już kawę w domu. W dodatku trzeba było wyrzucić śmieci – chociaż nie leżą wcale jeszcze tak długo. Kiedy zacząłbym nowy worek na śmieci, wyniesienie dwóch naprawdę by się potem opłaciło. Ostatni raz spojrzałem w lustro i zwilżonymi rękami wygładziłem nieco włosy, odstające zawsze w jednym miejscu. Wyjąłem z kieszeni w kurtce i w spodniach wszystkie zużyte chustki do nosa, papierki po cukierkach oraz stwardniałe gumy do żucia. Odkryłem przy tym list do administracji, który nosiłem przy sobie od dobrych kilku dni i stale zapominałem wrzucić do skrzynki. Wsadziłem go do lewej, przedniej kieszeni w spodniach, żebym sobie o nim przypomniał, gdy tylko włożę ręce do kieszeni. Przełożyłem wszystkie monety z kieszeni do portfela. Wyjąłem z niego z kolei kartę płatniczą i rabatową na pociąg – lepiej, gdybym nie miał ich przy sobie, gdybym zgubił portfel. Znalazłem też rachunek z McDonalda w Sofii, z lata 2002 roku. Nie mogłem go tak po prostu wyrzucić, wiązało się z nim zbyt wiele wspomnień. To, że od tego czasu nosiłem go w portfelu, było – owszem – zdumiewające. Właśnie dlatego mój portfel zawsze jest taki gruby i wypycha mi kieszeń w spodniach, i wszyscy myślą, że mam dużo pieniędzy – a to tylko stare paragony.
Teraz jednak nadszedł czas, żeby wyjść, za pięć minut miałem już właściwie być na miejscu – może lepiej byłoby zadzwonić, że będę spóźniony. Czemu po prostu nie wyszedłem zawczasu, nie musiałbym się teraz tak spieszyć, od tego można się przecież rozchorować. A jeśli pojechałbym szybko na rowerze, dotarłbym kompletnie spocony, to okropnie nieprzyjemne. Poza tym zaczęło kropić. Lepiej więc wypakować pompkę i lampki, i pojechać tramwajem. Mógłbym wtedy też spokojnie poczytać. À propos, tak długo się guzdrałem, że może przyszły w międzyczasie nowe maile. Ale lepiej zostawię je sobie na potem, będę miał się na co cieszyć, kiedy wrócę do domu. Tylko jeszcze wyrwę strony z gazety z repertuarem kinowym – skoro już będę w mieście, mógłbym pójść na jakiś film. Tylko nie wolno mi ich zgubić, bo na odwrocie jest program telewizyjny na jutro. Co właściwie dzisiaj leci? Chciałem to przecież zaprogramować. Ale nie ma już teraz czasu. Mógłbym jeszcze spakować słownik, żeby pouczyć się po drodze jakiegoś języka.
Tłumaczyła Barbara Bruks