
Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, a każda nieszczęśliwa rodzina bywa nieszczęśliwa na swój sposób? Cóż, u Kosztolányiego jest jeszcze inaczej.
To była sławna, stara rodzina, z jakimś niezwykłym pochodzeniem i tajemniczą patyną średniowiecza; mieszkali w piętrowym domu w centrum miasteczka.
Kiedyś byli Ormianami czy Hiszpanami, potem przez wieki przyjmowali wszelkie domieszki mocnej, pikantnej krwi, wzbogacili się, zdobyli szacunek i mogli się pochwalić licznymi przydomkami oraz zardzewiałym herbem.
Mężczyźni przypominali leopardy, kobiety – rysie. Nigdy nie widziałem tak wspaniałych ludzi. Gdy byli mali, omijały ich choroby dziecięce, a starzy, nawet po siedemdziesiątce, chodzili wyprostowani, bez lasek i okularów.
Pewnego ranka, kiedy z najmłodszym synem familii szedłem do szkoły, powiedział:
– Coś ci zdradzę. – Zatrzymał się i popatrzył mi w oczy. – Wczoraj wieczorem byłem z ojcem na Księżycu.
Ze zdumienia i zazdrości nie mogłem wykrztusić słowa.
– Ojciec ma małe elektryczne urządzenie – ciągnął. – Takie małe jak pudełko zapałek. W ciągu dwóch i pół minuty ono nas tam zabiera.
– I śpicie tam?
– Oczywiście, mamy na Księżycu dwa łóżka.
– To niemożliwe – powiedziałem, ale dalej wypytywałem go o sposoby podróży na Księżyc, a przyjaciel zdradzał mi je punkt po punkcie. Opowiadał bez mrugnięcia powieką, bez zająknienia. Zacząłem go błagać, by przyznał się, że skłamał. Nie miał najmniejszego zamiaru.
Później oświadczył, że powieści Jókaiego pisze właściwie jego krewny, wujaszek Géza.
Wiedziałem już wówczas, kim był Jókai. Matka widziała go w roku milenijnym i wiele opowiadała o jego wysokiej sylwetce, niebieskich oczach i siwej peruce. A poza tym znałem wujaszka