W środku zmaltretowanej stolicy Rumunii powstał pomnik pychy dyktatora. Dziś przewodnicy epatują turystów kosztownością i skalą budynku, podobno drugiego na świecie, gdy liczyć w metrach sześciennych.
Wyobraźcie sobie dyktatora, który rezyduje, dajmy na to, przy Krakowskim Przedmieściu i z nikim prócz żony nie musi konsultować swoich decyzji. Owszem, żona ma własne zdanie. Zdarza im się pokłócić w obecności doradców, którzy dyskretnie milcząc, słuchają sporu o to, pod jakim kątem nowa ulica ma przeciąć park Skaryszewski. Zwykle jego opinia przeważa, choć otoczenie szepcze, że on jest pod pantoflem. Prezydent rządzi dekretami, Sejm zbiera się, aby oklaskiwać jego mowy. Ostatnie dekrety ułatwiają skracanie rejestru zabytków, wywłaszczenia oraz wyburzenia. Ciężarówki i spychacze suną ku Saskiej Kępie. Tam miało miejsce nieszczęście: powódź uszkodziła wiele domów. Para prezydencka chodziła wśród wykrotów i ruin, w szpitalach pochylała się na dziećmi. Dostrzegła też szansę na przemianę stolicy, nie dość monumentalnej: gmach Sejmu jest mały, Sala Kongresowa przestarzała, Muzeum pęka w szwach. W ratuszu i stowarzyszeniu architektów naradzano się i nasłuchiwano. Wyciągnięto przedwojenne plany wielkiej dzielnicy, która miała być wzniesiona na wystawę światową, i posłano „na górę”.
Wyobraźcie sobie miasto, które przemierza konwój limuzyn, nieraz nagle zbaczając i myląc przednią obstawę. Bodyguardowie zabezpieczają teren, a para przechadza się w otoczeniu mężczyzn z notesami. Ci zapisują „wskazówki”: decyzje o wyburzeniach, nowych ulicach, osiach widokowych. Wedle ostatniej wskazówki widoczna na przedwojennych planach Wieża Niepodległości ma powstać, teraz wielokrotnie większa, pod nazwą Pałacu Najjaśniejszej. Piły pracują w parku Skaryszewskim (dekret ułatwił procedurę), lecz ludzi przerażają głównie wyburzenia. Mieszkańców odwiedzają komisje, komunikując, że w ciągu doby budynek ma być opróżniony. Nazajutrz kręcą się robotnicy, parkany są obalane, ludzie w pośpiechu wywożą swoje rzeczy ku wskazanym adresom w blokach na skraju miasta. Las dźwigów otacza rosnący w oczach betonowy masyw Najjaśniejszej.
Wszystko to się zdarzyło – 30 lat temu i 1700 km dalej. Despotami byli Nicolae Ceauşescu i jego żona Elena, prezydent Rumunii i wiceszefowa rządu, dyrygujący partią komunistyczną. Pozostawili w środku Bukaresztu wielokilometrową ranę, która nie mogła się goić. Wcisnęli w nią ciało obce: Casa Poporului, Dom Ludu, i olbrzymi bulwar. Gdy małżeństwo rozstrzelano w grudniu 1989 r., dzieło było w zarysie skończone, choć szkielety niektórych gmachów straszyły przez lata. Te strachy krążą nad stolicą Rumunii, pobudzając do pytań: jak mogło do tego dojść?
Hańba domowa
Dom Ludu porównywany bywa z warszawskim Pałacem Kultury. Pałac nosi jednak piętno obcej przemocy jako „dar” moskiewskiego tyrana. Dom zaś to hańba domowa. Wyrósł, gdy reżim rumuński był całkiem samodzielny i bardzo nacjonalistyczny. Pozostając w bloku wschodnim, deklarował „suwerenność”, odmawiając Moskwie prawa do mieszania się w swoje sprawy. Około 1970 r. Rumuni przyjmowali to z wielkimi nadziejami. Jeszcze nie pojmowali, że „suwerenny” czuje się Ceauşescu nie tylko wobec „obcych”, lecz także wobec rumuńskiego społeczeństwa. Dom powstał też „suwerennie” i trudno sobie z tym mentalnie poradzić. Stąd zapewne skłonność do podkreślania szaleństwa dyktatora – klęski, która spadła na niewinny naród.
Dom można uznać za wykwit tradycji. Starej tradycji władzy despotycznej, jaką ziemie rumuńskie znały do XIX w. Późniejszej tradycji monarszej. Słabości tradycji obywatelskiej. A także ponad 100-letniego niezadowolenia elit z parterowego, sielskiego Bukaresztu. Stolica winna przecież wyrażać dumną ideę państwową. Burzono więc od połowy XIX w. pod bulwary i pompatyczne gmachy. Kreślono plany, które pozostawały często na papierze, lecz wyznaczały drogę następcom. Szukano „sylwety miasta” i starano się wykorzystać dostępne wzniesienia. Jedno z nich pokrywały niskie domy dzielnicy Uranus, którą już w 1935 r. wskazano jako miejsce na wielki gmach Parlamentu. Plany te ponad 40 lat później podsunięto Ceauşescu. Otrzymał placet zawodowców, którzy sądzili, że mogą posłużyć się dyktaturą, prostotą i szybkością jej decyzji, by urzeczywistnić własne ambitne projekty.
Mylili się. Ceauşescu do projektowania Domu wskazał młodą Ancę Petrescu, nieznaną, bez dorobku. Dostała życiową szansę, a „młodzi” dostrzegli możliwość przełamania supremacji „starych”. Podobnie mylili się wyjadacze z elit partyjnych, gdy niegdyś wysunęli Ceauşescu na lidera, sądząc, że będą go mieli pod kontrolą. Od 1965 r. uczył się, jak manipulować, promować, odsuwać, by zyskać pełnię władzy. Po 1977 r. wierzył już nie tylko w swój geniusz polityka, ale także urbanisty. Stanowiło to zresztą logiczne następstwo: panowanie polityczne domaga się kontroli nad przestrzenią. Pałac Rad w Moskwie miał być pomnikiem epoki Stalina, najwyższym gmachem świata. Swój Pałac Liktorski chciał na wprost rzymskiego Koloseum budować Mussolini. Meczet zwany Matką Wszystkich Bitew wznieść miał Saddam Husajn, by swoją porażkę militarną zamienić w ideowe zwycięstwo.
Rumuński satrapa zdążył zobaczyć Dom Ludu, ośrodek Centrul Civic, czyli (jak na urągowisko) „centrum obywatelskiego”. Pojęcie miało rodowód przedwojenny. W latach 30. autorytarne władze Rumunii planowały przebudowę chaotycznych miast, wycinanie w ich centrach foremnych placów z klasycznymi gmachami publicznymi. Przywoływałoby to antyczne inspiracje Rumunów, przyznających się do pokrewieństwa z Rzymem, i nadawało ład życiu zbiorowemu. Komuniści, którzy po wojnie przejęli władzę, głosili zerwanie z przeszłością, lecz w latach 60. podjęli koncepcję centrów obywatelskich, z impetem właściwym totalistycznej władzy. Do 1989 r. zniszczono stare serca 29 miast. Logika wymagała, aby w stolicy powstało coś szczególnie imponującego. Trzęsienie ziemi z marca 1977 r. stanowiło moment sprzyjający decyzjom, które wisiały w powietrzu.
Z ruin Uranusa
Trzęsienie trwało niespełna minutę, osiągnęło 7,2 stopnia w skali Richtera i zabiło półtora tysiąca ludzi, głównie w centrum Bukaresztu. Nieszczęście wyzwoliło spontaniczną integrację i samopomoc społeczną oraz gorączkową aktywność aparatu władzy. Przez krótki czas tendencje te wydawały się współgrać, gdyż ludzie oczekiwali akcji ratunkowej, a para prezydencka pokazywała, jak bardzo obchodzą ją ludzie. Okazało się jednak, że kataklizm stanowi dla reżimu okazję do wzmożenia presji: pogruchotaną rzeczywistość można było ułożyć od nowa, wedle wyobrażeń dyktatorów. Symptomem, który nie wszyscy pojęli, było zburzenie XVIII-wiecznej cerkwi Enei, która przetrwała trzęsienie, a zniszczona została niby przypadkowo w czasie prac porządkowych. Prawdziwie wielka destrukcja zaczęła się w 1984 r., gdy dojrzała wizja autorska pary starzejących się despotów. Przyzwyczajali się oni do ingerowania w prace urbanistyczne i nakazywania wyburzeń. Z ruin Uranusa buldożery posuwały się ku sercu miasta. Runęła hala targowa z 1890 r. Podobną wyburzono wcześniej w centrum Paryża, więc można było uznać Ceauşescu za typowego modernizatora swojej epoki. W 1984 r. zniszczono cztery zabytkowe cerkwie, w roku następnym kolejne cztery i wspaniały monastyr Văcăreşti z XVII w. W 1986 r. sześć cerkwi. Potem destrukcji zabytków zaprzestano, nie tyle pod wpływem listów protestacyjnych garstki naukowców (akt dużej odwagi), ile złej prasy, jaką dyktator miał na Zachodzie. Cerkwie więc przesuwano, chowając między blokami. Claudio Magris nazwał Ceauşescu „naczelnym spedytorem, właścicielem firmy transportowej przewożącej wiekowe dekoracje”. Firma jednak głównie projektowała, jeśli tak można to nazwać, w rytm „roboczych wizyt”, gdy spedytor i jego małżonka oglądali makiety (rysunków nie lubili) i kazali okrawać, dodawać, powiększać.
W reżimach komunistycznych oczywiste było, że szef partii wypowiada się autorytatywnie na każdy temat – od zbiorów kukurydzy po współczesną rzeźbę. Przeważnie jednak rozumiano takie twierdzenia jako wyraz ogólnych nastawień politycznych. Ceauşescu zdobył pozycję, która pozwalała je odczytywać jako jego własne nastawienie. Otoczenie zauważyło upodobanie szefa do „roboczych wizyt”, w czasie których tłumaczył szwaczkom i hutnikom, na czym polega sens ich pracy. Słabość do takich wizyt miał także Edward Gierek, ale on zadowalał się frazesami, a Ceauşescu obsesyjnie wtrącał się w szczegóły, pouczał i nakazywał, napotykając uniżone deklaracje i oklaski. Nauczono się perfekcyjnie porządkować trasy jego przejazdów, aranżować „spontaniczne spotkania”, podsuwać przed pańskie oko rzeczy udane, od prototypu zegarka Orex po osiedle mieszkaniowe. To już miało wpływ na projektowanie. Architekci formowali zwarte pierzeje bloków wzdłuż głównych ulic, po których przemykały prezydenckie konwoje. Zasłaniano w ten sposób parterowe domki z zagraconymi podwórkami, tworząc wrażenie rosnącej jak na drożdżach metropolii.
Paradoksalnie rumuńska architektura zbliżała się do zachodniego postmodernizmu. Te niby-kamieniczne formy miały cechy pastiszu miasta XIX-wiecznego, kazały zapomnieć o funkcjonalizmie, który rozpraszał zabudowę i kasował tradycyjną ulicę. Ambasador Francji orzekł, że w nowym Bukareszcie „odnaleźć można wpływy Alberta Speera i Ricardo Bofilla”. Zatem architekt hitlerowskiej Rzeszy obok guru postmodernizmu. Ten drugi rzeczywiście wypowie się ciepło o formach „centrum obywatelskiego”.
Duma podszyta przerażeniem
Para dyktatorska nic o postmodernizmie nie wiedziała. Lubiła glorietty, pilastry, arkady, rzeczy okazałe i ozdobne, z ducha XIX-wieczne. Architekci starali się nadać jakiś ład jej kaprysom. Tak powstawał Bulwar Zwycięstwa Socjalizmu, którego pierzeje zasłoniły szczątki miasta, prowadząc ku kolosalnemu Domowi Ludu. Wszystko miało powstać w ciągu pięciu lat z najlepszych, wyłącznie rumuńskich materiałów, wysiłkiem 20 tys. ludzi, w tym skoszarowanych żołnierzy. Los tych ostatnich opisze Ioan Popa w beletryzowanym świadectwie „Niewolnicy z Uranusa”: praca 18 godzin na dobę, pośpiech i przemoc. W salach Domu o kilkunastu metrach wysokości robotnicy wyglądali jak mrówki. „Ona i on” bywali tu regularnie. Niezadowoleni, kazali zdejmować gotowe boazerie, zamieniać parkiety na marmury i odwrotnie. Trudno się dziwić: tu mieli spędzić jesień życia, w gabinetach, z których by przechodzili do sal Rady Państwa i Rady Ministrów. Cała władza wykonawcza pracowałaby w tym gmachu, na niemal 45 ha gruntu, za fasadą przeładowaną kolumnadami, pod łopoczącą flagą narodową (16 x 12 m).
Jak bywa, triumf idei narodowej oznaczał klęskę dla wielu drobinek składających się na naród. Pisarz Constantin Mateescu mieszkał w pobliżu Domu i bał się zburzenia domu. Macki władzy wyciągnęły się jednak do niego z nieprzewidzianej strony. Jego syn Dan 17 września 1986 r. dostał wezwanie z komisji poborowej. „Chcę »odroczyć« mojego chłopaka. Przecież oddać go do wojska dziś, gdy dziesiątki tysięcy młodych są wleczone na budowy (np. Domu Ludu), znaczy tyle, co wysłać dziecko do więzienia”. Mateescu liczył na znajomego pułkownika, lecz papiery wysłano do innej komendy: „Nikogo tam nie znam. Lekka panika”. Na szczęście Dan został uznany za niezdatnego. Rodzice otworzyli butelkę szampana Zarea. Po kilkunastu miesiącach wróciły pogłoski o burzeniu ulicy. Znów panika: pisarz pobiegł do znajomego z administracji miasta. Ten uspokajał: „władca” wybrał inny przebieg nowej magistrali.
Rok później władca został obalony. W środku zmaltretowanej stolicy pozostał pomnik jego pychy. Gdy jednak po kilku miesiącach Dom otwarto dla zwiedzających, w księdze pamiątkowej znalazły się liczne pochwały: wielkie dzieło naszych inżynierów, piękno naszego kryształu, kamienia i drewna. Dziś przewodnicy epatują turystów kosztownością i skalą budynku, podobno drugiego na świecie, gdy liczyć w metrach sześciennych. Odzywa się duma podszyta przerażeniem. Oto co potrafi władza niekontrolowana. Jej logikę skłonni bylibyśmy mylić z szaleństwem.