Dom z cukru Dom z cukru
i
Wassily Kandinsky, „Houses at Murnau”, 1909, public domain via WikiArt
Opowieści

Dom z cukru

Silvina Ocampo
Czyta się 15 minut

Są domy z papieru, betonu oraz cukru. Te ostatnie wyjątkowo niepokojące i niebezpieczne, szczególnie dla przesądnych. 

Przesądy nie dawały Cristinie spokoju. Moneta z zamazaną reszką, plama atramentu, księżyc widziany przez szybę, inicjały jej imienia i nazwiska nabazgrane przypadkiem na pniu cedru przerażały ją aż do szaleństwa. Kiedy się poznaliśmy, miała na sobie zieloną sukienkę, którą nosiła, aż sukienka się porwała, bo, jak mi mówiła, przynosi jej szczęście, a kiedy zakładała inną, tę niebieską, co nawet lepiej leży, wtedy się nie spotykaliśmy. Próbowałem walczyć z tymi absurdalnymi obsesjami. Zwróciłem jej uwagę, że ma w pokoju pęknięte lustro i że choć wiele razy mówiłem, że powinno się pęknięte lustra wyrzucać do wody, podczas księżycowej nocy, i tak odpędzić pecha, ona wciąż je trzymała; nigdy się nie bała, że światło w domu może raptownie zgasnąć i, choć to pewna oznaka śmierci, spokojnie zapalała dowolną liczbę świec; zawsze kładła na łóżku kapelusz, a to błąd, którego nikt by nie popełnił. Jej lęki miały charakter osobisty. Narzucała sobie radykalne ograniczenia: na przykład nie mogła kupować truskawek w grudniu ani słuchać określonego rodzaju muzyki, ani trzymać w domu dla ozdoby czerwonych rybek, choć tak je lubiła. Pewnymi ulicami nie wolno nam było chodzić, z pewnymi osobami się spotykać, w pewnych kinach bywać. Na początku naszego związku przesądy te wydawały mi się urocze, ale z czasem zaczęły mnie irytować i poważnie martwić. Kiedy się zaręczyliśmy, musieliśmy poszukać nowego mieszkania, ponieważ jej zdaniem los wcześniejszych mieszkańców będzie mieć wpływ na jej życie (nigdy nie mówiła o moim życiu, jakby niebezpieczeństwo groziło tylko jej i nasze losy nie zostały połączone miłością). Sprawdziliśmy każdą dzielnicę; dotarliśmy na najdalsze przedmieścia w poszukiwaniu mieszkania, którego wcześniej nikt nie zajmował: wszystkie były albo wynajęte, albo sprzedane. Wreszcie trafiłem na domek przy ulicy Montes de Oca, który wyglądał, jakby był z cukru. Jego biel błyszczała z niesamowitą intensywnością. Miał pod łączony telefon, a od frontu ogródek. Pomyślałem, że dom pewnie dopiero co postawiono, ale dowiedziałem się, że w 1930 roku zamieszkiwała go pewna rodzina i potem, przed kolejnym wynajmem, właściciel przeprowadził mały remont. Musiałem wmówić Cristinie, że nikt tu wcześniej nie mieszkał i że to idealne miejsce: dom z naszych marzeń. Kiedy Cristina go ujrzała, wykrzyknęła:

 – Ależ on jest zupełnie inny niż tamte mieszkania, które oglądaliśmy! Tu się oddycha zapachem czystości. Nikt nie będzie mógł wpłynąć na nasze życie i zabrudzić go myślami kalającymi powietrze.

Po kilku dniach wzięliśmy ślub i się wprowadziliśmy. Teściowie podarowali nam meble do sypialni, a moi rodzice do jadalni. Resztę domu zamierzaliśmy meblować stopniowo. Obawiałem się, że Cristina dowie się od sąsiadów o moim kłamstwie, ale ku mojej uldze zakupy robiła poza dzielnicą i nigdy nie rozmawiała z miejscowymi. Byliśmy szczęśliwi, tak szczęśliwi, że czasami aż brał mnie strach.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Wydawało się, że w tym domu z cukru spokój trwać będzie wiecznie, jednak pewna rozmowa telefoniczna zburzyła te moje złudzenia. Na szczęście tym razem Cristina nie odebrała telefonu, ale mogło to się zdarzyć przy innej okazji. Osoba, która dzwoniła, zapytała o Violetę: bez wątpienia chodziło jej o wcześniejszą lokatorkę. Jeśli Cristina by się dowiedziała, że ją oszukałem, nasze szczęście na pewno by się skończyło: nie odezwałaby się do mnie więcej, zażądałaby rozwodu, a w najlepszym razie musielibyśmy wyprowadzić się z tego domu i zamieszkać, kto wie, może w Villa Urquiza, może w Quilmes, wynajmować coś w którymś z tych miejsc, gdzie obiecywano nam, że będziemy sobie mogli zbudować – ciekawe z czego? (pewnie ze śmieci, na lepsze materiały brakłoby mi pieniędzy) – pokoik i kuchnię. Wieczorami zawsze odkładałem słuchawkę, żeby nie obudził nas żaden niewczesny telefon. Na drzwiach od ulicy powiesiłem skrzynkę na listy; to ja byłem depozytariuszem kluczyka, dostarczycielem listów. Pewnego ranka, wcześnie, ktoś załomotał do drzwi i zostawił paczkę. Z mojego pokoju słyszałem, jak Cristina protestuje, potem dobiegł mnie szelest rozrywanego papieru. Zszedłem schodami i zastałem moją żonę z aksamitną sukienką w rękach.

 – Właśnie dostarczono mi tę sukienkę – powiedziała z ożywieniem. Wbiegła po schodach na górę i założyła ją, była mocno wydekoltowana.

 – Kiedy ją zamówiłaś?

 – Jakiś czas temu. Dobrze leży? Założę ją, jak będziemy szli do teatru, co ty na to?

 – Skąd miałaś na nią pieniądze?

 – Mama trochę mi dała.

Zdziwiło mnie to, ale nic nie powiedziałem, żeby jej nie robić przykrości.

Kochaliśmy się do szaleństwa. Ale niepokój dawał mi się we znaki, nawet kiedy nocami przytulałem się do Cristiny. Zauważyłem, że zmienił się jej charakter: z wesołej zrobiła się smutna, z rozmownej – milkliwa, ze spokojnej – nerwowa. Nie miała apetytu. Nie szykowała już tych smakowitych deserów, trochę ciężkawych, na bazie bitej śmietany i czekolady, które tak lubiłem, ani nie zdobiła domu nylonowymi wstążkami, które kiedyś przywiązywała do klapy sedesowej, półek w jadalni, szaf, wszędzie. Nie czekała już na mnie z biszkoptami w porze herbaty, nie miała też ochoty wychodzić do teatru czy kina wieczorami, nawet kiedy dostawaliśmy bilety w prezencie. Pewnego popołudnia do ogródka wszedł pies, położył się przed drzwiami i zaczął wyć. Cristina dała mu mięsa i wody, potem go wykąpała, aż pies zmienił maść, i powiedziała, że go przygarnia i da mu na imię Amor, bo zjawił się w naszym domu w momencie wielkiej miłości. Pies miał czarne podniebienie, co jest znakiem czystej rasy.

Kiedy indziej wróciłem do domu o niespodziewanej porze. Zatrzymałem się przed wejściem, bo zauważyłem w naszym ogródku rower. Otworzyłem bezszelestnie drzwi, wsunąłem się przez nie i usłyszałem głos Cristiny:

 – Czego pani chce? – powtórzyła dwa razy.

 – Przyszłam po mojego psa – odpowiadał kobiecy głos. – Tak często przechodził obok tego domu, że się przywiązał. Ten dom wygląda jak z cukru. Od kiedy go przemalowano, wszyscy przechodnie zwracają na niego uwagę. Choć mnie bardziej podobał się wcześniej, kiedy miał ten różowy i romantyczny kolor starych domów. Dla mnie to był bardzo tajemniczy budynek. Wszystko mi się w nim podobało: poidełko, do którego przylatywały ptaszki; pnącza z kwiatami niczym żółte trąbki; drzewo pomarańczowe. Od kiedy miałam osiem lat, bardzo chciałam panią poznać, od tamtego dnia, kiedy rozmawiałyśmy przez telefon, pamięta pani? Obiecała mi pani latawiec w prezencie.

 – Latawce to zabawki dla chłopców.

 – Zabawki nie mają płci. Lubię latawce, bo są jak wielkie ptaki: marzyłam, żeby wzbić się na takim w powietrze. Dla pani ta obietnica była igraszką; ja nie mogłam zasnąć przez całą noc. Spotkałyśmy się w piekarni, pani stała do mnie tyłem, nie widziałam twarzy. Od tamtego dnia nie mogę o niczym innym myśleć, tylko o pani, o tym, jaką ma pani twarz, duszę i kłamliwe gesty. Nigdy mi pani nie podarowała tego latawca. Drzewa przypominają mi o pani kłamstwach. Potem się przenieśliśmy do Morón, z rodzicami. Teraz od tygodnia znów tu jestem.

 – Mieszkam w tym domu od trzech miesięcy i wcześniej nigdy nie bywałam w okolicy. Musiała się pani pomylić.

 – Wyobrażałam sobie panią właśnie tak. Tyle razy o pani myślałam! Jakby zbiegów okoliczności było mało, mój mąż był kiedyś pani narzeczonym.

 – Jedynym moim narzeczonym był mój obecny mąż. Jak wabi się pies?

– Brutus.

– Proszę go zatem zabrać, zanim się do niego przywiążę.

– Violeta, niech pani posłucha. Jeśli zabiorę psa do siebie, zdechnie. Nie mogę się nim zajmować. Mieszkamy w bardzo małym mieszkaniu. Oboje z mężem pracujemy i nie ma kto wyprowadzać psa na spacery.

– Nie nazywam się Violeta. Ile ma lat?

– Brutus? Dwa. Chce go pani zatrzymać? Odwiedzałabym go od czasu do czasu, bo bardzo jestem do niego przywiązana.

– Mój mąż nie będzie chciał wpuszczać nieznajomych do domu, nie zgodzi się też, żebym przyjęła psa w prezencie.

– No to mu proszę nie mówić. Będę na panią czekać w każdy poniedziałek o siódmej wieczorem na placu Colombia. Wie pani, gdzie to jest? Przed kościołem Świętej Felicyty, albo może być gdzie indziej, gdzie pani zechce i o której porze pani pasuje; na przykład na moście Konstytucji albo w parku Lezama. Wystarczy mi, że popatrzę Brutusowi w ślepia. Zrobi mi pani tę uprzejmość i zatrzyma psa?

– Dobrze. Niech zostanie.

– Dziękuję, Violeto.

– Nie jestem Violetą.

– Zmieniła pani imię? Dla nas pozostanie pani Violetą. Zawsze tą samą tajemniczą Violetą.

Usłyszałem głuche trzaśnięcie drzwi i kroki Cristiny na schodach. Opuściłem swoją kryjówkę po chwili i udawałem, że dopiero co przyszedłem. Mimo że przekonałem się przecież o niewinności tego dialogu, zaczęła mnie trawić tępa nieufność. Miałem wrażenie, jakbym stał się świadkiem teatralnego przedstawienia i że rzeczywistość wygląda inaczej. Nie przyznałem się Cristinie, że zastałem ją w trakcie wizyty tamtej dziewczyny. Czekałem na rozwój wypadków, wciąż dręczony obawą, że moje kłamstwo wyjdzie na jaw, żałując, że wprowadziliśmy się do tej dzielnicy. Każdego wieczora przechodziłem przez plac, przy którym stoi kościół Świętej Felicyty, żeby sprawdzić, czy Cristina stawiła się na spotkanie. Cristina jednak najwyraźniej nie wyczuwała mojego niepokoju. Czasami zaczynałem wierzyć, że to wszystko było snem. Przytulona do psa Cristina odezwała się kiedyś:

– Podobałoby ci się, gdybym miała na imię Violeta?

– Zupełnie jak fiołek, nie lubię kwiatowych imion.

– Ale Violeta brzmi ładnie. I kojarzy się z kolorem.

– Wolę twoje imię.

Pewnej soboty, o zmroku, ujrzałem ją na moście Konstytucji, wychylała się przez żelazną barierkę. Podszedłem do niej, ale nie była zaskoczona.

– Co tu robisz?

– Tak się rozglądam. Lubię patrzeć na tory z góry.

– To bardzo ponura okolica, nie chcę, żebyś tu chodziła sama.

– Nie wydaje się aż tak ponura. A dlaczego nie mogę chodzić sama?

– Podoba ci się ten czarny dym z lokomotyw?

– Lubię środki komunikacji. Marzyć o podróżach. Jechać gdzieś, nie jadąc. „Jechać i zostać, a zostając – jechać”.

Wróciliśmy do domu. Ogarnięty zazdrością (zazdrością o co? o wszystko!), podczas drogi prawie się do niej nie odzywałem.

– Może moglibyśmy kupić jakiś domek w San Isidro albo w Olivos, ta dzielnica jest taka nieprzyjemna – powiedziałem, udając, że stać by mnie było na taki zakup.

– Nie sądzę. Mamy tu tak blisko do parku Lezama.

– Ale to nędza. Posągi poubijane, fontanny bez wody, chore drzewa. Żebracy, starcy i kaleki kręcą się z torbami, śmiecą albo zbierają śmieci.

– Nie zwracam uwagi na takie rzeczy.

– Kiedyś nawet nie chciałaś usiąść na ławce, na której ktoś jadł mandarynki albo chleb.

– Bardzo się zmieniłam.

– Może i się zmieniłaś, ale nie może ci się podobać taki park. Wiem, że jest tam muzeum z marmurowymi lwami strzegącymi wejścia i że się tu bawiłaś w dzieciństwie, ale to jeszcze nic nie znaczy.

– Nie rozumiem cię – odparła Cristina. I poczułem, że mną gardzi i że pogarda ta może przerodzić się w nienawiść.

Przez dni, które ciągnęły mi się jak lata, obserwowałem ją, starając się maskować własny niepokój. Codziennie przechodziłem przez plac przed kościołem, a w soboty przez ten koszmarny czarny most Konstytucji. Jednego dnia zebrałem się na odwagę i powiedziałem Cristinie:

– Gdyby się okazało, że ktoś przed nami w tym domu już mieszkał, co byś zrobiła, Cristino? Wyprowadziłabyś się?

– Gdyby ktoś w tym domu mieszkał, musiałby być jak te figurki z cukru, które czasami stawiane są na urodzinowym torcie czy cieście: ktoś tak słodki jak cukier. Ten dom budzi moje zaufanie, może to ten ogródek od ulicy napawa mnie takim spokojem? Sama nie wiem! Nie wyniosłabym się stąd za całe złoto tego świata. Poza tym nie mielibyśmy dokąd iść. Sam tak kiedyś mówiłeś.

Nie upierałem się, bo do niczego to nie zmierzało. Na pociechę powtarzałem sobie, że z czasem wszystko się ułoży.

Pewnego ranka rozległ się dzwonek do drzwi. Goliłem się właśnie i usłyszałem głos Cristiny. Kiedy skończyłem, moja żona prowadziła już rozmowę z nieznajomą. Podglądałem je przez uchylone drzwi. Intruzka miała niski głos i stopy tak wielkie, że aż mnie to rozbawiło.

– Jeśli jeszcze raz spotka się pani z Danielem, zapłaci pani za to, i to słono, Violeto.

– Nie wiem, kim jest Daniel, i nie nazywam się Violeta – odpowiedziała żona.

– Kłamie pani.

– Nie kłamię. Nie znam żadnego Daniela.

– Chcę, żeby pani wiedziała, jak się sprawy mają.

– Nie chcę tego dłużej słuchać.

Cristina zatkała uszy dłońmi. Wszedłem do pokoju i powiedziałem nieznajomej, że ma sobie iść. Przyjrzałem się z bliska jej stopom, dłoniom i szyi. Wtedy zrozumiałem, że to mężczyzna przebrany za kobietę. Nie miałem czasu, żeby się zastanawiać nad tym, co robić; zniknął błyskawicznie, zostawiając za sobą otwarte drzwi.

Nie rozmawialiśmy z Cristiną o tym zajściu; nigdy nie zrozumiem dlaczego; zupełnie jakby nasze usta zostały zapieczętowane, blokując wszystko, prócz nerwowych, niesatysfakcjonujących pocałunków albo nieprzydatnych słów.

W ciągu tamtych, jakże dla mnie smutnych, dni Cristinę wzięło na śpiewanie. Miała bardzo miły głos, ale ja traciłem cierpliwość, bo to także stanowiło część tego tajemniczego świata, który oddalał ją ode mnie. Dlaczego, skoro nigdy wcześniej nie śpiewała, teraz robi to w dzień i w nocy, podczas gdy się ubiera albo bierze kąpiel, albo gotuje, albo spuszcza rolety!

Jednego dnia usłyszałem, jak Cristina, z zagadkową miną, wykrzykuje:

– Wydaje mi się, że dziedziczę czyjeś życie, radości i smutki, pomyłki i sukcesy. Rzucono na mnie urok. – Udawałem, że nie słyszę tego dręczącego zdania. Sam jednak, nie wiem dlaczego, zacząłem wypytywać w dzielnicy, kim jest ta Violeta, gdzie przebywa, o wszystkie szczegóły związane z jej życiem.

Niedaleko naszego domu, przy tej samej ulicy, mieścił się sklep, w którym sprzedawano pocztówki, papier, zeszyty, ołówki, gumki do mazania i zabawki. Uznałem, że jeśli o moje poszukiwania chodzi, sprzedawczyni będzie osobą idealną: wścibska gaduła podatna na komplementy. Pod pretekstem zakupu zeszytu i ołówków poszedłem któregoś popołudnia z nią pogadać. Wychwalałem jej oczy, dłonie i fryzurę. Nie ośmielałem się wypowiedzieć słowa „Violeta”. Wyjaśniłem, że jesteśmy sąsiadami. Zagadnąłem w końcu, kto wcześniej mieszkał w naszym domu. Nieśmiało zapytałem:

 – Nie było tam przypadkiem jakiejś Violety?

Udzieliła mi bardzo ogólnikowych wyjaśnień, które jeszcze bardziej mnie zaniepokoiły. Następnego dnia w sklepie spożywczym próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej. Powiedziano mi, że Violeta przebywa w klinice neuropsychologicznej, i podano mi adres.

 – Śpiewam nie moim głosem – oświadczyła mi Cristina, znów bardzo tajemniczym tonem. – Kiedyś by mnie to martwiło, teraz cieszy. Jestem kimś innym, być może szczęśliwszym ode mnie.

Znów udawałem, że jej nie słyszę. Czytałem akurat gazetę.

Przez to ciągłe poszukiwanie informacji o Violecie zaniedbałem, przyznaję, Cristinę.

Pojechałem do kliniki neuropsychologicznej, która znajdowała się we Flores. Zapytałem tam o Violetę i po dano mi adres Arsenii López, jej nauczycielki śpiewu.

Musiałem w Retiro wsiąść do pociągu do Olivos. Podczas jazdy jakiś pyłek wpadł mi do oka, przez co w chwili, kiedy dotarłem pod dom Arsenii López, ciekły mi łzy, jakbym się rozpłakał. Zza drzwi dobiegły mnie głosy kobiet, które wyśpiewywały kolejne tony przy akompaniamencie pianina brzmiącego bardziej jak katarynka.

Wysoka, szczupła, groźna Arsenia López pojawiła się w głębi korytarza z ołówkiem w ręku. Nieśmiało powiedziałem, że przyszedłem dowiedzieć się czegoś o Violecie.

– Jest pan mężem?

– Nie, krewnym – odpowiedziałem, wycierając oczy chusteczką.

– Pewnie jest pan jednym z tych niezliczonych wielbicieli – stwierdziła, mrużąc oczy i łapiąc mnie za dłoń. – Przyszedł pan dowiedzieć się tego, co chcą wiedzieć wszyscy: jak wyglądały ostatnie dni Violety? Niech pan siada. Nie należy wierzyć, że ktoś, kto nie żyje, koniecznie był czysty, wierny i dobry.

– Chce mnie pani pocieszyć – powiedziałem.

Ona, zaciskając moją dłoń między swoimi, odparła:

– Tak. Chcę pana pocieszyć. Violeta była nie tylko moją uczennicą, ale i bliską przyjaciółką. Jeśli zraziła się do mnie, to być może przez to, że zbytnio mi się zwierzała i nie mogła już mnie oszukać. Podczas naszych ostatnich spotkań z wielką goryczą narzekała na swój los. Zmarła z zazdrości. Powtarzała w kółko: „Ktoś ukradł moje życie, ale słono za to zapłaci. Nie będę nosić mojej aksamitnej sukienki, ona będzie; Brutus będzie należeć do niej; mężczyźni nie będą się przebierać za kobiety, żeby wejść do mojego, tylko do jej domu; stracę głos, który przejdzie do tamtego gardła; nie będziemy przytulać się z Danielem na moście Konstytucji, otumanieni niemożliwą miłością, przechylając się, jak dawniej, nad żelazną barierką i patrząc na odjeżdżające pociągi”.

Arsenia López spojrzała mi w oczy i powiedziała:

 – Proszę się nie zadręczać. Znajdzie pan wiele lojalniejszych kobiet. Wiemy, że była piękna, ale czyż piękno to jedyna dobra rzecz na tym świecie?

Oniemiały, przerażony, opuściłem tamten dom, nie wyjawiając mojego prawdziwego nazwiska Arsenii López, która na pożegnanie chciała mnie przytulić, by tak okazać sympatię.

Od tego dnia Cristina zmieniła się – w każdym razie dla mnie – w Violetę. Próbowałem ją śledzić cały dzień, żeby nakryć ją w ramionach kochanków. Tak się od niej oddaliłem, że postrzegałem ją jako obcą. Pewnej zimowej nocy uciekła. Szukałem jej aż do świtu.

Nie wiem już, kto był czyją ofiarą, w tym domu z cukru, który teraz stoi niezamieszkany.

fot. materiały promocyjne

Opowiadanie pochodzi ze zbioru Silviny Ocampo Furia i inne opowiadania, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024.

Czytaj również:

Koszmar z Innsmouth Koszmar z Innsmouth
i
zdjęcie: domena publiczna
Przemyślenia

Koszmar z Innsmouth

H.P. Lovecraft

Mieszkańcowi Innsmouth ledwie udaje się uciec przed zgrają przerażających półżabich, półrybich istot. Po tym dziwnym zdarzeniu z pogranicza jawy i snu wszystko wraca do normy. Ale tylko pozornie.

Smród stał się straszny. Hałas rósł, aż zmienił się w zwierzęce poryki, skrzeczenia i szczekania, które nie przypominały już żadnego ludzkiego języka. Czy były to naprawdę głosy moich nieprzyjaciół? Czy też – mimo wszystko – mieli psy? A jednak nie widziałem ani jednego psa w Innsmouth… Te ich podskoki były doprawdy potworne… Nie – pomyś­lałem – nie będę patrzył na okropne istoty, które się za chwilę pojawią; będę trzymał oczy zamknięte, aż przejdą… Horda napastników była już blisko; powietrze huczało od ochrypłych wrzasków, ziemia drżała w rytmie dziwnych kroków. Prawie że przestałem oddychać, całą siłą zmuszałem się, by nie podnieść powiek.

Czytaj dalej