Co za śliczna szklana kulka z kolorowym listkiem w środku! Zupełnie jak te, którymi bawiłem się w dzieciństwie. Wzruszony chcę ją podnieść z chodnika, pochylam się, wyciągam rękę i nagle odskakuję. Przecież to nie szklana kulka, tylko oko! Podstępne i drwiące, złe, złe oko!
Ach, ty, paskudne oczysko! Ładnie to tak stroić sobie żarty z przechodniów? Zaraz cię złapię i oduczę głupich dowcipów. Ale oko ucieka. Jest zwinne i szybkie; toczy się slalomem między przechodniami, psami, latarniami i koszami na śmieci, przeskakuje nad studzienkami i krawężnikami. Biegnę za nim i wiem, że muszę je złapać, bo przecież są rzeczy, których nie należy puszczać płazem.
Wtem oko się zatrzymuje. Nie ucieka. Od niechcenia kręci piruety w miejscu. Dlaczego? Rozglądam się i już rozumiem – dałem się wciągnąć w pułapkę.
Jestem w zatęchłym zaułku, którym nie chadzają ludzie. Za to wszędzie są oczy, wredne i kpiące. Siedzą na parapetach, progach, cegłach, murkach i wrakach aut, a wszystkie patrzą na mnie. A więc stało się! Dopadł mnie Gang Oczu!
Co robić? Zaciskam powieki najmocniej, jak się da, żeby nie widzieć tych pogardliwych spojrzeń. Zakładam jeszcze ciemne okulary, dla pewności. Potem wyjmuję z kieszeni harmonijkę ustną i gram najbardziej przejmującego bluesa świata. Czasem odrywam organki od ust i śpiewam:
Nie ma skutku bez przyczyny,
Wszędzie tylko koleiny.
Słowa trochę dziwne, ale jedynie takie przychodzą mi do głowy. W wyobraźni widzę, jak ze wszystkich oczu – wzruszonych moją muzyką – tryskają potoki łez tak obfite, że porywają cały gang i unoszą hen, hen, w najdalszą dal. Ale gdy uchylam nieznacznie powiekę, żeby sprawdzić, czy już jestem wolny, pojmuję, jak bardzo się myliłem. Oczy są jeszcze liczniejsze i bardziej napastliwe.
Właściwie można się było tego spodziewać. Jak oczy mogłyby mnie usłyszeć? Przecież nie mają uszu. Muszę przemówić do wzroku, nie do słuchu. Wyjmuję smartfona, przecieram szybkę i ustawiam go pionowo, opierając o śmietnik. Włączam migotliwą, pstrokatą aplikację i już widzę, że jestem uratowany: wszystkie oczy wpatrują się w ekran jak zahipnotyzowane. Na mnie nie zwracają uwagi.
Ostrożnie zmierzam ku wylotowi zaułka. Kusi mnie, żeby na pożegnanie trącić czubkiem buta to najwredniejsze oko, które mnie tu podstępnie przywiodło, ale nie robię tego. Po prostu odchodzę.
I już. Jestem nad rzeką, podziwiam obłoki i ciągle nie mogę uwierzyć, że się z tej matni wyplątałem.