Jest ich dwoje. Jedno na krawędzi dnia, drugie na skraju nocy. Razem, ale osobno. Poetycka opowieść Jarosława Mikołajewskiego.
– Gdzie jesteś?
– Na krawędzi dnia. A ty?
– Na skraju nocy.
– To strasznie daleko…
Ich słowa, w jedną i w drugą stronę, niósł wiatr.
– Idę – powiedziała.
– I ja – odparł, i nie wiedzieli, czy idą za sobą, czy może do siebie.
– Coś widzę… Coś jasnego… Jakąś sylwetkę. Albo promień słońca… A ty?
– Ja widzę coś ciemnego. Coś jeszcze bardziej ciemnego niż noc.
– Rozumiem. Bo to moje coś jest jaśniejsze od dnia. Jest tak jasne, że prawie tego nie widać.
– Rozumiem, bo to moje coś jest tak ciemne, że wydaje się czarną dziurą w ciemności.
– Powodzenia. Idź przed siebie i staraj się to ominąć. Albo się tym ogrzać.
– Dobrej drogi. Ty też przejdź obok tego. Albo wejdź w to i poczuj. Jeśli będzie to miłe.
– Opowiesz?
– Opowiem.
***
– Nie daje mi spokoju, jak można wyjść z nocy i tak prawie natychmiast wejść w dzień.
– Ja też nie mogę zrozumieć, jak to jest, że przed chwilą byłem w świetle, a już się przyzwyczaiłem do nocy… A wiesz?… Ja w to wszedłem…
– I co to było?
– Dreszcz.
– Ciemny dreszcz?
– Z zewnątrz ciemny, ale jasny we mnie.
– Ja też w to weszłam. Było na pozór jasne, ale we mnie stało się ciemne.
– Dreszcz?
– Niepokój. Ale nie drżałam. Drżała tylko ta noc. Cała noc. I gwiazdy nad głową.
***
– Gdzie jesteś?
– Na skraju lodu.
– Skąd wiesz, że to lód?
– Bo robi się jasno. Widzę krawędź dnia. A stoję na krawędzi lodu.
– Uważaj, lód może pęknąć.
– A ty? Gdzie jesteś?
– Na skraju łąki. Widzę, chociaż robi się ciemno… A wiesz?… Ta ciemność we mnie, ta pozostałość po tamtej gorzkiej jasności, dziwnie pojaśniała. Nie myślę teraz o niej jako o czymś ciemnym.
– A jak?
– Jako o czymś własnym. Jak gdyby to stało się moje.
– Dziwne. Bo ta jasna ciemność stała się dla mnie…
– Przykra?
– Nie.
– Obca?
– Nie. Obojętna. Jak gdyby jej nigdy nie było.
***
– Gdzie jesteś?
– Na jakiejś łące… Chyba. Bo nic już nie widzę. Tylko jakąś sylwetkę.
– Ja też.
– Co „też”?
– Ja też jestem na łące i też widzę sylwetkę.
– Jasną?
– Ciemną… Przystanęła.
– Moja też przystanęła.
– Moja ruszyła przed siebie i upadła. Potknęła się o coś.
– Ja też.
– Twoja też się potknęła?
– Nie. Ja się potknąłem. I upadłem… Podasz mi rękę?
***
– Tak, tak, przepraszam… Trzymasz mocno?
– Mocno… Aha, przepraszam. Powinienem był się przedstawić. To jestem ja.
– A to jestem ja.
– Bardzo mi dziwnie.
– Bardzo mi też.
– Boję się.
– Czego? O co?
– Że zejdziemy z krawędzi.
– To byłaby bieda.
– Tak, masz rację. Byłaby bieda.
– Początek końca.
– Masz rację: początek końca.
***
– Zostańmy tutaj na zawsze.
– Chyba nie ma żadnego zawsze. Nawet jeśli zostaniemy, dogoni nas dzień albo noc.
– I dzień, i noc.
– Niech się dzieje, co chce.
– Niech.