Działoszyce Działoszyce
i
„Cmentarz żydowski”, Jacob van Ruisdael, ok. 1657 r. / Detroit Institute of Arts (domena publiczna)
Doznania

Działoszyce

Paweł Heszen
Czyta się 14 minut

Marcie mojej…

Przybycie Nieznajomego do Działoszyc poprzedziło kilka zdarzeń. Mianowicie dr Kruger przewrócił się na działoszyckim deptaku zwanym promenadą. Kilkanaście minut później koroner stwierdził zgon. Było to około południa. Srebrna blacha pokrywająca dach kościoła odbijała słońce, oślepiając Żydów na Rynku. Deptak działoszycki to kilkaset metrów kamiennego bruku dzielące synagogę od kościoła na wzgórzu. Kilka dni później chłopcy bawiący się w chowanego odkryli pod nim podkop łączący ze sobą te dwie budowle. Znaleźli w nim srebrną menorę oraz egzemplarz Wielkiej Księgi Kabały z 1865 r. Oprawiona w skórę była w doskonałym stanie.

Przez pewien czas chłopcy trzymali w sekrecie fakt odkrycia podkopu. Jednakże któregoś dnia jeden z nich zniknął bez śladu. Wówczas pozostali zdradzili tajemnicę. Przy poszukiwaniach okazało się, że podkop ma kilka bocznych odnóg. W jednej z nich strażacy z pochodniami po wielu godzinach poszukiwań odnaleźli wycieńczonego, oszalałego ze strachu chłopca. Nim doszedł do siebie, bezwiednie wyszeptał: „nieznajomy…”

Wówczas majaczenie przypisano stanowi psychicznemu chłopca i szybko o nim zapomniano. Natomiast srebrną menorę oraz egzemplarz Wielkiej Księgi Kabały zdeponowano u wdowy Simone, cieszącej się nadzwyczajnym zaufaniem społeczności Działoszyc. Obecnie oba te artefakty znajdują się w miejskim muzeum.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Madame Simone była pulchną kobietą o niebieskich oczach i blond włosach. Ubierała się z wyszukaną elegancją, wybierała coraz to nowsze, sprowadzane z Paryża zestawy ubiorów.

Pewnego dnia – mógł to być wtorek – zatrzymał się przy niej sir Albert Spencer, przyklęknął na jedno kolano i powiedział:

– Madame Simone! Od dawna nosiłem się z zamiarem wyznania pani mojej miłości, jednakże dopiero dziś odważam się to uczynić, jednocześnie prosząc o rękę najpiękniejszej i najzacniejszej kobiety w naszym mieście.

Żydzi na Rynku kiwali się i mamrotali tajemnicze zaklęcia, chyba przeczuwając to, co nastąpi za chwilę. Zaś sir Albert Spencer z bukiecikiem fiołków w ręku patrzył w oczy dwukrotnie owdowiałej madame Simone. Ten wysoki, wysportowany mężczyzna w średnim wieku był doskonałym kandydatem na trzeciego męża madame. Dodatkowym jego walorem był fakt, iż jako jedyny w mieście posiadał osobistego ochroniarza. Indianin Nieświeża Ryba zawsze był w jego pobliżu, gotów na wszystko. Także teraz podczas tych – jak się okazało – nieprzyjętych oświadczyn był jego cieniem. Przybył do Działoszyc wraz z sir Albertem. Wcześniej dał się poznać jako aktor w słynnym dziele Milośa Formana: Lot nad kukułczym gniazdem. Brał także udział w wojnie sześciodniowej po stronie Izraela. Z tej to przyczyny Żydzi na Rynku kłaniali mu się w pas i udzielali nadzwyczajnych rabatów na cytrynową gumę do żucia.

Tymczasem sir Albert Spencer zmienił kolano z prawego na lewe. Milczenie madame było wielce upokarzające dla tego arystokraty. Fiołki w jego ręku miast zapachu rozsiewały smutek. Madame Simone utkwiła spłoszone spojrzenie w ziemi. Myślała – być może – o swoich dwóch zmarłych mężach, z których pierwszy był właścicielem sklepu z instrumentami muzycznymi, a drugi prowadził w miejscowym radio kącik porad dla okolicznych rolników.

Tak więc teraz madame Simone – być może, ale tylko być może – wspominała tych dwóch mężczyzn swojego życia. Później okazało się, że było zgoła inaczej. Deptak działoszycki zwany promenadą był pełen spacerowiczów. Popołudniowe słońce dogrzewało ten dzień. Damy z parasolkami kroczyły obok wytwornie ubranych panów. Odległą, lecz widoczną z promenady obwodnicą podążały na lotnisko luksusowe samochody bogatych Żydów. Madame Simone trwała w bezruchu ze spuszczoną głową, zaś coraz bardziej zakłopotany sir Albert Spencer podniósł się z kolana, przełożył bukiecik fiołków z prawej ręki do lewej i podrapał się za uchem. Panował leniwy spokój i nic nie zapowiadało tego, co stało się za chwilę. Mianowicie madame Simone oderwała wzrok od ziemi, spojrzała najpierw w lewo, później w prawo – mogło też być odwrotnie i wreszcie wykrzyknęła: „nieznajomy!”

To nie był ot taki sobie krzyk, to nie był nawet ten słynny krzyk z obrazu Muncha. Dość powiedzieć, że samochody z Żydami na obwodnicy zatrzymały się, a Żydzi z rynku porzucili stragany i przerażeni przywoływali Najwyższego.

Wieczorem w synagodze naczelny rabin Działoszyc przytoczył midrasz o pękającym ziarnie pszenicy i głuchoniemym, zaś ksiądz Marek z Kalisza na wieczornej mszy mówił o zapowiadanych Trzech Dniach Ciemności. Skutkiem kazania księdza było to, iż siedem działoszyckich restauracji zaczęło się prześcigać w ofertach żywieniowych na owe dni ciemne i straszne. Serwowano – między innymi – kawior astrachański i owoce morza. Kolejki ustawiały się także po świece i świeczniki, a Żydzi na Rynku, zacierając ręce – wyprzedawali zapasy uszkodzonych, niekoszernych menor. Piekarnie znacznie zwiększyły ilości wypiekanego pieczywa. Nawet Świadkowie Jehowy mieli swoje pięć minut. Zamknięci w Domu Modlitwy przy ulicy Wałowej obradowali nad końcem świata. Nocami grasowały gangi fałszywych proroków. „Dziennik Działoszycki” donosił o wydobywającym się z niewielkiego kopca położonego kilka kilometrów na północ od miasta, zwanego Małym Wezuwiuszem, dymie. Starosłowiańskie plemię hodowane przez miejscowego etnografa na jego zboczach oddawało temu wzniesieniu cześć boską. Zielonych ekologów, którzy parę miesięcy temu zjechali z całego świata w proteście wobec tego zamierzenia, owo plemię uzbrojone w łuki i dzidy skutecznie i raz na zawsze przepędziło z miasta.

Madame Simone trwała w katatonicznym bezruchu, bliska omdlenia, co też po chwili nastąpiło, lecz mocne ramiona sir Alberta Spencera pochwyciły ją w porę. Dwa bijące serca usłyszały się nawzajem, a sir Albert Spencer zapragnął, aby omdlenie madame trwało jak najdłużej. Spencerowie na promenadzie; damy z parasolkami oraz wytworni panowie złożyli ręce do oklasków, lecz ochroniarz arystokraty Nieświeża Ryba siłą spojrzenia sprawił, że ich dłonie opadły.

Oprócz codziennych, banalnych spacerowiczów znajdowali się tam znaczący obywatele Działoszyc, między innymi ponury typ o imieniu Feliks. Bezzębny uśmiech tego człowieka wywoływał przerażenie nawet u nieznających jego przeszłości. Małe dzieci umykały w popłochu, zaś kobiety z niemowlakami w wózkach przysłaniały niewinne ich oczęta muślinem.

Najbliżej pary połączonej teraz w niezamierzonym – chyba – uścisku miłosnym stał Autor tego opowiadania. Był on zwolennikiem niemieszania się w sprawę swoich bohaterów, tak więc i teraz pozostawał jedynie bezstronnym – o ile to możliwe – obserwatorem zdarzeń.

Stał bardzo blisko, już bliżej się nie dało; dotykał bijących serc tych dwojga. Lecz serca sercami, żyją one swoim życiem niezależnie od woli ich właścicieli, co okazało się, kiedy madame Simone uniosła ocienione sztucznymi rzęsami powieki.

– Jak to możliwe?! – wykrzyknął sir Albert Spencer.

Otóż zamiast chabrowych oczu swojej wybranki ujrzał przerażającą czeluść, coś jakby tunel dochodzący aż do Żydów na Rynku, którzy natychmiast pojawili się na deptaku i otoczyli tę parę roztańczonym kołem.

– To jakiś niekoszer! – krzyczał przerażony Mosze Piontek. – Krew na nas i na dzieci nasze!

Natomiast szalony Chemia Zwig, brat ociemniałej Rywki Zwig handlującej w rynku grzybkami do cerowania pończoch, stał na ławce i powtarzał:

– Oto nadchodzi Nieznajomy, oto nadchodzi…

Babka Sielicka, najstarsza mieszkanka miasta, zagorzała antysemitka, a zarazem burdelmama, splunęła i wysyczała przez zęby:

– Gówno, wszystko to gówno!

Ta zgryźliwa starucha dożywająca swoich dni w sytości i dobrobycie – jak by jej było mało – wynajmowała komnaty na godziny w swoim pałacyku na wprost kościoła.

Pomieszkiwała u niej kątem inna znacząca postać z działoszyckiego panoptikum, mianowicie Lucy Dubois, aktorka pantomimiczna i malarka hodująca na swojej głowie coś jakby łan pszenicy. Za kąt do spania starucha żądała od Lucy wysłuchiwania niekończących się opowieści o dawnej świetności rodu Sielickich, który kończył się na młodszym bracie hrabiny Janie Chryzostomie znanym zbieraczu puszek po piwie. Zadaniem Lucy miało być także notowanie nazwisk notabli odwiedzających – co tu dużo mówić – burdel, o czym ta ostatnia celowo zapominała. Zaś z samą Lucy Dubois Autor miał pewien problem, mianowicie spoglądała ona łakomym wzrokiem na ochroniarza Nieświeżą Rybę, eksponując w jego obecności swoje piękne, długie nogi. Tymczasem Autor miał wobec niej zupełnie inne, osobiste zamiary.

Tak więc teraz wszyscy obywatele Działoszyc będący akurat na promenadzie – owe damy z parasolkami, wytworni panowie i wszyscy inni na czele z Żydami – widzieli, jak madame Simone wyrywa się z objęć sir Alberta Spencera, ściąga niebieskie majteczki i oddaje mocz wprost na promenadę. Wówczas rozległ się głos babki Sielickiej:

– Gówno, wszystko to gówno!

– Ośmielę się zauważyć, hrabino, iż to nie jest gówno! – zaprotestował sir Albert.

– Polemika z panem byłaby poniżej mojej godności – powiedziała starucha.

Wydobyła z torby niemodny model aparatu komórkowego i zadzwoniła do Lucy Dubois, by ta natychmiast przybiegła na promenadę z lektyką. Dodam jeszcze, że do zadań tej ostatniej należało codzienne szorowanie górnej i dolnej protezy hrabiny. Aby zapobiec odruchowi wymiotnemu, Lucy Dubois jednocześnie śpiewała Ave Maria Schuberta. Dość rzadki u kobiet bas nadawał temu arcydziełu nowy, niespodziewany wyraz, więc Żydzi zgromadzeni wokół placyku, biorąc na poważnie muzykę ponad podziałami, długo bili brawa, jednocześnie wykrzykując słowa brzmiące jak przekleństwa.

Służąca hrabiny gotowała w tym czasie wodę święconą na herbatę dla swojej pani. Ze względu na duże ilości spożywanej wody i jej braki w kościele ksiądz Marek z Kalisza sporządził ekstrakt i zalecił proporcję 1:100.

Tymczasem sir Albert Spencer – z kamienną twarzą – pomógł madame założyć niebieskie majteczki, ujął ją pod ramię i powoli, bardzo powoli rozwiała się ta para w jakiejś metafizycznej przestrzeni istniejącej tylko dla nich…

Jeden gest Autora i miasto skamieniało. Wszyscy ludzie na promenadzie i nie tylko znieruchomieli. Także sam Autor zastygł z rękami wzniesionymi ku niebu w kaznodziejskim geście…

Kim on był, skąd się wziął? Otóż był on zlepkiem fragmentów starych rodzinnych fotografii, znaczków pocztowych spoczywających na dnach oceanów; a mówiąc wprost, był utracjuszem trwoniącym samego siebie w skarlałych, nieudolnych słowach, zaplątanych w nierzeczywistość. Po co to komu? Oczywistość tego pytania jest jak najbardziej zasadna.

A jednak…

Wynurzył się z ciemności. Siedem bram miasta stanęło otworem. Odźwierny w uroczystej liberii skłonił się z szacunkiem.

– Oczekiwaliśmy pana wcześniej – powiedział.

– Co znaczy wcześniej?

– Przepraszam za nietakt. Czy zna pan drogę?

– Jak pan śmie! Stworzyłem to miasto. Znam w nim każdy kamień, a nawet każde ziarnko piasku, które go scala.

– A ON? – wtrącił nieśmiało odźwierny.

– ON jest we mnie, a ja w NIM. Cały w całym zanurzony…

Dotknął miasta, a ono natychmiast przybrało swój codzienny, nieco łzawy żywot. Spokój zakłócał Nieznajomy, który coraz częściej pojawiał się to tu, to tam, wzbudzając popłoch. Poprzedzał go ślepiec z laską, starzec o długich, białych włosach z opaską na czole. Małe dzieci, nieświadome grozy sytuacji, rzucały w niego kamykami, które już w drodze do celu zamieniały się w kolorowe gumowe piłeczki. Wyłapywali je żydowscy chłopcy z rynku i znosili do rabina Heschela. A on wznosił modły i pytał Pana:

– Kim jest ten ślepiec mający moc tak wielką?

Pan milczał, więc rabin udał się do ogrodu w pobliżu synagogi na kolekcję tamaryszków, mrucząc pod nosem: „każdy ma taki tamaryszek, jaki sobie wyhodował…”

Pierwszą ofiarą Nieznajomego była babka Sielicka. Służąca hrabiny Anna Iskierka zeznała później, że zerwała się ona z łóżka dokładnie o północy i czyniąc znaki krzyża, przegoniła trzech notabli znajdujących się akurat w komnatach rozkoszy. Krążyli oni później po ciemnych ulicach miasta – w deszczu – bojąc się wrócić do domów, aby nie zastać swoich żon w dwuznacznych sytuacjach. Jeden z nich był – nomen omen – fabrykantem mydła Biały Jeleń. Według służącej hrabina wykrzykiwała: „a kysz! a kysz!”. Po czym wślizgnęła się pod kołdrę i umarła.

Ze swego kąta do spania wypełzła Lucy Dubois i do zeznań służącej dołączyła opis owego ślepca z laską, którego jakoby widziała u wezgłowia arystokratki.

Pogrzeb hrabiny dla Żydów z rynku stał się po raz kolejny okazją do interesów, gdyż w związku z mającymi się odbyć uroczystościami do miasta zjechały tłumy ciekawskich, koczujących na skwerach i w Parku Centralnym.

Do ich budek z kiełbaskami na gorąco ustawiały się długie kolejki. Oczywistym jest, iż kiełbaski były wieprzowe, co dodatkowo rajcowało tych bezwzględnych cyników. Do Żydów należały także przenośne ubikacje z napisem Closet, co poniektórzy obywatele Działoszyc brali za nazwisko. Okoliczne ziemiaństwo rezydowało w pięciogwiazdkowych hotelach, spożywając posiłki na wytwornych zastawach.

Pojawił się też przedstawiciel owego starosłowiańskiego plemienia ze zboczy Małego Wezuwiusza. Odziany w skórę z łukiem na plecach i dzidą w ręku, wzbudzał ogromne zainteresowanie. Za niewielką opłatą można się było z nim sfotografować, zaś za nieco większą – użyczał on na tę okoliczność swojej dzidy, co być może brzmi nieco dwuznacznie.

Pośród licznych żałobników z zagranicy zwracała uwagę przybyła z Londynu lady Monice Cleo, urocza dama, laureatka konkursu piękności prawego oka. Wyrafinowane przekleństwa – gdyż tylko do nich ograniczała się jej znajomość miejscowego języka – znacznie wzbogaciły słownictwo miejskiego proletariatu stęsknionego za jakąkolwiek rewolucją.

Towarzyszył owej damie mąż, lord Cleo, wysoki chudzielec w okularach, których nie zdejmował nawet do snu, bowiem ten prosty przyrząd optyczny pozwalał mu oglądać własne sny erotyczne ze szczegółami. Miewał on je raz w tygodniu – zazwyczaj z piątku na sobotę – wówczas przebudzony i pobudzony zabierał się do spełniania małżeńskich powinności. Tuż przed Monice Cleo dyskretnie wyjmowała prawe oko wykonane przez najlepszego projektanta prawych oczu w Londynie i chowała je pod poduszkę. Sztuczne oko było najgłębszą tajemnicą lady Cleo, odkrycie jej mogło bowiem unieważnić wygraną konkursu sprzed 20 lat. Natomiast wyjmowanie oka „tuż przed” zalecił jej osobisty psychoterapeuta uważający, iż ten sztuczny organ jest swojego rodzaju środkiem antykoncepcyjnym i barierą przed spełnieniem, cokolwiek by to nie znaczyło. Miał on również kilka innych pomysłów na poprawę samopoczucia swojej klientki. Mianowicie podczas seansu odgryzał jej mikroskopijny kawałek lewego ucha i pytał:

– Czy to boli?

Ona zaś z czułością gładziła go po policzku i mówiła:

– Ach, mój misiu… Czuję się taka niepełna…

Zdarzyło się więc kiedyś, iż ją dopełnił.

Piknik pogrzebowy trwał w najlepsze. W przeddzień władze miasta zorganizowały bal nad stawem w Parku Centralnym. Orkiestra wygrywała nowoorleański przebój: Kiedy święci idą do nieba. Wprowadzeni w trans balowicze wskakiwali w ubraniach do wody i baraszkowali radośnie.

Nazajutrz słońce wzeszło wcześniej niż zwykle, co zaniepokoiło Żydów z rynku, więc wysłali oni swoich przedstawicieli przebranych za gojów na przeszpiegi do miasta. Niestety jeden z tych szpicli zdradził się jakimś zgoła niepotrzebnym gestem na widok księdza Marka z Kalisza. Wywiązała się bójka zakończona remisem 3:3. Sekundowali jej rabin Heschel i sam zainteresowany. Wynik tego pojedynku w miarę dokładnie egzemplifikował relacje między społecznościami. Również kirkut i cmentarz zgodnie sąsiadowały ze sobą. Nocami nawiązywały się liczne przyjaźnie nieograniczone czasem i przestrzenią, zaś przymiotnik „dozgonne” byłby tu nie na miejscu.

Tymczasem spiker radiowy – rozkochany w swoim głosie – ogłosił przez tuby rozlokowane w całym mieście, iż godzinę pogrzebu przesunięto z dwunastej na czwartą po południu. Okazało się bowiem, że większość przybyłych do miasta zapomniała o tym najważniejszym celu. Przy ławkowych parkach siedzieli miłośnicy cymbergaja, inni prostowali kości za pomocą skakanek, a jeszcze inni leczyli kaca.

Miasto otulała lekka, zwiewna mgiełka. Ku zaskoczeniu wszystkich na promenadzie pojawiła się dawno niewidziana para. Sir Albert trzymał za wskazujący palec prawej ręki madame Simone. Tryskająca urodą na prawo i lewo, wzbudzała zachwyt. Przerażająca czeluść w jej oku ustąpiła czemuś, co można by nazwać, używając archaizmu: „ona jest przy nadziei…”.

W towarzystwie męża na poranny spacer wyszła lady Monice Cleo. Jej uroda wzbogacona sznurem pereł i obfitością złotej biżuterii z brylantami olśniewała zwłaszcza Żydów.

Widząc ją strojną w takie bogactwo, sir Albert Spencer puścił palec madame i zapytał z troską w głosie:

– Czy nie naraża się pani na zbyteczne niebezpieczeństwo, wszak mogą tu przebywać także ludzie podejrzanej konduity…

Nie wiadomo, czy lady Cleo zrozumiała, o czym mówi sir Spencer, lecz stek wyrafinowanych przekleństw z jej ust spowodował, iż dostrzegł on nagle fałsz prawego oka laureatki, a nawet szerzej: fałszywość tego miejsca i całego miasta, które jawiło mu się obecnie jako skutek kazirodczego związku jakichś dwóch innych miast na świecie: miasta ojca i miasta córki, położonych za nieistniejącym oceanem.

Tymczasem Lucy Dubois, wciąż poczuwająca się do obowiązku wobec hrabiny, przygotowywała lektykę na ostatnią drogę zmarłej, która od chwili śmierci gwałtownie malała i w dniu pogrzebu – mogła to być sobota lub jakikolwiek inny dzień – była wielkości niedużej lalki.

Zakład pogrzebowy, który miał sprawić dla niej normalnej wielkości trumnę, odstąpił zlecenie specjaliście od trumienek dla zmarłych lalek. Człowiek ten był także znanym akwarystą, hodowcą bardzo drogich rybek o nazwie Arowana Platynowa, znanych także jako latające ryby. Obawiając się ich ucieczek z akwarium lub po prostu kradzieży, wszczepił rybkom spreparowane przez siebie chipy i pogroził im palcem.

Nieuchronnie zbliżała się zapowiadana przez spikera godzina pogrzebu. Główny organizator – na długo przed – starannie rozplanował kondukt według starszeństwa.

Rabin Heschel i ksiądz Marek z Kalisza w cichości synagogi i kościoła uczyli się na pamięć mów pożegnalnych. Burmistrz miasta natomiast zapowiedział przez spikera radiowego, iż nie będzie przemawiał z powodu „gruzła” w gardle, lecz było powszechnie wiadomo o jego niemal conocnych odwiedzinach w pałacyku hrabiny. Żona burmistrza Eleonora skwitowała to słowami: —— i ——-.

Godzina cmentarna wybiła. Lucy Dubois ubrana w uroczystą czerń, stała za lektyką z herbem rodowym zmarłej. Jej najbliższa krewna lady Monice Cleo wraz z mężem tkwili tuż za lektyką. Z jej lewego oka obficie spływały łzy, lecz zazdrosne prawe oko – choć sztuczne – także uroniło kilka podobnych perłom łez, które lady dyskretnie schowała do torebki.

Dalej ustawiała się arystokracja. Sir Albert Spencer trzymał za palec madame Simone. Okoliczne ziemiaństwo poprzedzało tysiące ciekawskich, a kondukt zamykał proletariat z rewolucyjnymi hasłami.

Niestety uroczystość zakłócił przykry incydent; mianowicie jeden z dalekich krewnych hrabiny zażądał – kierowany niejasnym podejrzeniem – otwarcia trumienki i zajrzenia do niej. W rezultacie po długich targach do tej czynności zostali wyznaczeni ksiądz, sir Albert i lady Cleo. Wieko trumienki uchylił ksiądz Marek z Kalisza. Wielka cisza zawładnęła miastem, umilkły nawet ptaki, a drzewa pozdejmowały korony.

Twarze tej trójki najpierw zbielały, a potem poczerwieniały. Nie padło żadne SŁOWO. Kondukt ruszył. Co się stało z ciałkiem hrabiny Sielickiej? O tym mógł wiedzieć jedynie Nieznajomy, którego poprzedzał ślepiec z laską. Niewidoczny dla oczu dotykał nią wszystkich, poczynając od czoła konduktu. Muśnięci TAJEMNICĄ po prostu znikali, lecz nie do końca. Do bram cmentarza dotarła rzesza kukieł z pustą trumienką, niejasnym symbolem, jakby przeczuciem końca.

Tymczasem ON stanął u siedmiu bram miasta. Odźwierny skłonił się z szacunkiem.

– Żegnam pana – powiedział.

– Co znaczy „żegnam”?

Odźwierny zamilkł.

Siedem bram zamknęło się bezszelestnie.

 

Czytaj również:

…i Tanatos …i Tanatos
i
„Thanatos”, Jacek Malczewski, 1911 r. / Muzeum Narodowe w Poznaniu
Doznania

…i Tanatos

Viktor E. Frankl

Wśród spraw, które zdają się odbierać ludzkiemu życiu sens, jest nie tylko cierpienie, ale także śmierć. Nigdy nie przestanę powtarzać, że jedynym przejściowym aspektem życia jest nasz potencjał, który z chwilą swego urzeczywistnienia staje się faktem; jako taki podlega wówczas ocaleniu i przeniesieniu w przeszłość, gdzie jest przechowywany i chroniony od wszelkiej przejściowości. W przeszłości bowiem nic nie jest bezpowrotnie utracone, lecz wszystko zostaje zachowane w sposób nieodwołalny.

Tak więc przejściowość naszej egzystencji w żaden sposób nie czyni jej bezsensowną; przeciwnie, składa się na naszą odpowiedzialność, jako że wszystko obraca się wokół uświadomienia sobie naszych w swej istocie przejściowych możliwości. Człowiek nieustannie dokonuje wyborów w zakresie jawiących mu się niezliczonych potencjałów; które z nich będą skazane na niebyt, a które uda się urzeczywistnić? Który wybór zostanie przekuty na fakt, na zawsze i na wieczność, stając się nieśmiertelnym „śladem stopy na piasku czasu”? W każdej chwili jesteśmy zmuszeni decydować, na dobre i na złe, co stanie się pomnikiem naszej egzystencji.

Czytaj dalej