We włoskiej restauracji „Bella Italia”, pachnącej rozmarynem, czosnkiem i duszonymi pomidorami, udaje mi się nieco stłumić niepokój. Przysłuchuję się rozmowie dwóch starszych panów, którzy jedząc z apetytem suto posypane parmezanem spaghetti, dyskutują o polityce. „Obyśmy zdążyli umrzeć przed Brexitem” – wznosi toast jeden z nich.
Gdy nieco później jedziemy kolejką metra, do naszego przedziału wpada mężczyzna w zakrwawionej koszuli i wykrzykuje gardłowym oraz pełnym rezygnacji głosem, że wszyscy zgnijemy.
Sobota, trzeciego czerwca. Dziesiąta rano. Po ciężkiej nocy, gdy do trzeciej tłumaczyłam z angielskiego poezję, chętnie pospałabym jeszcze z godzinę, ale sygnał komunikatora nie daje mi spokoju. Sięgam po telefon. Na ekranie pojawia się zdjęcie córki w kasku siedzącej na białym kucyku.
– Wstawaj, wstawaj, mum! – czytam angielską wiadomość naszprycowaną kolorowymi emotikonami. – Dziś jedziemy do Londynu. Pamiętasz? Robimy sobie polski Dzień Dziecka!
– Tak, jasne jedziemy. Tylko sprawdzę, czy czeki weszły na konto. Ale dlaczego właściwie do mnie piszesz, skoro jesteś w sąsiednim pokoju? – pytam rozbawiona.
– Bo lubię do ciebie pisać – odpowiada i posyła mi komunikatorem trzy różnokolorowe serduszka.
Zbieramy się do Londynu jak sójka za morze. Córka bawi się z kolegą przed domem, a ja myję się, maluję i ubieram w rytmie pracujących nieopodal buldożerów, które równają teren przy Tamizie. Przed wyjazdem staram się na szybko przygotować lunch, jednocześnie odpisując na maile i wieszając pranie. O trzeciej zerkam na półkę, gdzie kalendarz kartkowy raczy mnie cytatem : „Trzeba żyć, a nie tylko istnieć.”
Po trzeciej idziemy przez park na stację kolejową w East Tilbury, podjadając po drodze wafle ryżowe. Przy automacie biletowym waham się, czy jednak nie zrezygnować z wyjazdu. Męczy mnie niepokój jak nagły ból zęba.
– Co się tak dziwnie patrzysz na te tory? – pyta mała, zauważywszy moje wahanie. – Nie mów mi tylko, że znowu wyczułaś deszcz? Pytałam o pogodę Siri. Będzie słońce.
– Dobra – odpowiadam, wybierając na ekranie automatu opcję całodobowego biletu powrotnego i czekam, aż upaprana czyimiś wymiocinami po piątkowych imprezach maszyna wypluje dwa kartoniki. – Siri już kilka razy zrobiła nas w konia, ale nie o deszcz mi chodzi…
– Szybko, nasz pociąg przyjechał!
Gdy docieramy do centrum Londynu, mija piąta. W metrze jest duchota. Dzieci płaczą. Nie mogę się na niczym skupić. Kilka razy sprawdzam, czy nie zapomniałam karty do bankomatu. Już wiem, że jest to jeden z tych dni, w którym funkcjonuję tak, jakbym wyparła się z normalnego czasu: ostro reaguję na każdy szczegół z poczuciem, jakbym już nie żyła, tylko leżała w pachnącej zamarzniętym jeziorem kostnicy i wyświetlała sobie rzeczywistość na powiększonych kliszach. Zakładam okulary przeciwsłoneczne, żeby się trochę stłumić i uśmiecham się sztucznie do pasażerów. „Trzeba żyć, a nie tylko istnieć”, powtarzam w myślach.
– Jestem głodna – zagaduje mnie córka, gdy włócząc się po sklepach, mijamy restaurację McDonalda.
– Nawet o tym nie myśl. Nie kupię jedzenia w fast-foodzie. Zjedz teraz banana, a za godzinę pójdziemy na obiad.
Dwie godziny później wciąż włóczymy się po centrum. W kilkupiętrowym sklepie zabawkowym na Regent Street córka kupuje dwa plastikowe dalmatyńczyki: mamę i córkę oraz cztery kule z animalsami w środku.
– Ta para dalmatyńczyków jest śliczna – mówię, gdy mała pokazuje mi swoje zakupione skarby. – Podobne do prawdziwych, ale żeby cztery funty kosztowały takie zwierzaki-badziewiaki?
– Nie znasz się na animalsach
– To fakt.
We włoskiej restauracji „Bella Italia”, pachnącej rozmarynem, czosnkiem i duszonymi pomidorami, udaje mi się nieco stłumić niepokój. Przysłuchuję się rozmowie dwóch starszych panów, którzy siedzą obok nas i jedząc z apetytem suto posypane parmezanem spaghetti carbonara, dyskutują o polityce.
– Obyśmy zdążyli umrzeć przed Brexitem – wznosi toast jeden z nich.
– Za Jugosławię też żeś tak pił i co? – odpowiada, chichocząc ten drugi
Zerkam na zegarek. Jest już po ósmej. Nie mogę zjeść tiramisu i nie chodzi o to, że śmietanowe ciastko posypane czymś kakaopodobnym nie ma nic wspólnego z włoskim deserem, po prostu nie jestem w stanie niczego teraz przełknąć. Tak silny niepokój czułam chyba kilkanaście lat temu, gdy na autostradzie rozpędzona ciężarówka wpadła w poślizg i zaczęła jechać prosto na mnie.
„Nie ma odwagi i nie ma lęku. Jest tylko świadomość i nieświadomość. Świadomość to lęk, nieświadomość to odwaga.” Ktoś to powiedział czy sama wymyśliłam? Oddaję deser córce i proszę kelnera o rachunek. Gdy wbijam pin, ręce mi dygoczą, jakbym miała gorączkę.
Po wyjściu z restauracji rozglądam się po mieście. Przed zachodem słońca londyńska ulica wciąż jest jasna, ale zaczyna się powoli zmieniać. Na chodnikach pojawiają się mocno umalowane dziewczyny w szpilkach, z wyprostowanymi włosami, sztucznymi rzęsami, ubrane w imprezowe miniówki, i co rusz pstrykają sobie sefie. Niektóre z nich już zdążyły się naćpać: chichoczą albo przysiadają na schodach i popłakują pocieszane przez koleżanki. Rozglądam się za stacją metra Bond Street. Już prawie do niej dobijamy, ale mała chce jeszcze zajrzeć do znajdującego się nieopodal sklepu Disneya. Zgadzam się. Wchodzimy do podświetlanej dyniowej karety, przeglądamy się w oknie Śnieżki, w którym prószy sztuczny śnieg.
– Mam dosyć, kochanie. Musimy już wracać. Jest już późno – gderam.
– Mamo, ale nie biegnij tak. Chcę mi się pić. Pić! Słyszysz?
– Okay. Przepraszam. – gdy jesteśmy przy wejściu do metra, odnajduję wzrokiem zielony szyld sklepu Holland Barnett. – Zaraz kupię ci wodę.
– Nie chcę wody. Chcę soczek!
– Okay. Podejdź do półek, o tam, i przynieś mi szybko ten soczek.
– Ma pani kartę stałego klienta? – zagaduje mnie przy kasie ekspedientka.
– Słucham? A tak, mam gdzieś, tylko może nie dziś, bo spieszy mi się bardzo.
Ekspedientka patrzy na mnie zdziwiona.
– Życzy sobie pani paragon?
– Nie. Dziękuję. Nie trzeba.
– Zapakować w torbę?
– Nie!
Gdy wybiegamy ze sklepu, słyszę dobiegające z oddali sygnały syren, policyjnych kogutów, karetek. Sama już nie wiem, czy to złudzenie, czy prawda. Ludzie czekający w kolejce do bramek gapią się na ekrany telefonów. Jakieś informacje pojawiły się chyba na Twitterze, bo niektórzy z nich z przerażonymi minami chowają trawelki i wycofują się z metra. My przechodzimy przez bramki i wsiadamy do Jubilee Line jadącej w kierunku Stratford. Cztery przystanki później do naszego przedziału wpada mężczyzna w zakrwawionej koszuli i wykrzykuje gardłowym oraz pełnym rezygnacji głosem, że wszyscy zgnijemy. Na szczęście córka, zajęta rozpakowywaniem zabawek, nie zwraca na niego uwagi. Ludzie zaczynają panikować, przepychając się w stronę drzwi. Przestaję zerkać na ikonę zegara w telefonie. Strach minął, a czas już się nie liczy. Koncentruję się maksymalnie, a moje ruchy zaczynają być zdecydowane. Ujmuję dłoń córki i zastanawiam się, czy nie powinnyśmy wysiąść na następnej stacji London Bridge.