Zaczyna się fragmentem kroniki filmowej. Przez ekran pędzą ziarniste, czarno-białe obrazy socrealistycznego triumfu: tłumy robotników przy pracy, pulsujące tryby fabryki, „pięćsettysięczny traktor” i „milionowy ciągnik” dumnie prezentujące się do kamery. Cięcie i jesteśmy we współczesności. Dziś fabryka Ursus to księżycowy krajobraz pełen dogorywających żelaznych szkieletów, miejsce porzucone i zapomniane. Niegdysiejszym przodownikom pozostało jedynie rozpamiętywanie przeszłości, nie ma powrotu do czasów świetności. A może jednak jest?
Na pierwszy rzut oka film Jaśminy Wójcik wydaje się względnie klasycznym dokumentem. Ursus ożywa tu w brzmiących zza kadru słowach byłych pracowników fabryki, a reżyserka pokazuje nam ich obecne życie. Emeryci i emerytki krzątają się po swoich domach, robią herbatę, spacerują, przywołując w wyobraźni obrazy minionej świetności. Kamera trzyma się blisko, mikrofon łapie dźwięki zwyczajnej codzienności i zwyczajnych, zmęczonych głosów bohaterów. Jedyną „symfonią” jest tu brzmiący unisono lament nad świetlaną przeszłością. „To były czasy” – ktoś mówi i wszyscy pozostali mogliby się pod tym podpisać. Teraz czasów nie ma: wszystko stoi niczym rdzewiejące trupy machin z Ursusa.
W tej skumulowanej żałobie Wójcik widzi jednak potencjał. Ursus jest niczym widmo, duch, którym opętani są osieroceni przez fabrykę ludzie. Owo „nawiedzenie” to nie tylko stan psychiczny, ale i fizyczny: ciała bohaterów wciąż jeszcze pamiętają dawne gesty. I właśnie w tych fantomowych odruchach reżyserka odkrywa zalążek tytułowej symfonii. Szansę na porzucenie oków beznadziei i „zwyczajnego” dokumentalizmu.
W latach 20. i 30. kręcono filmy zwane „symfoniami miejskimi”, kreacyjne dokumenty, które chwytały na gorąco rytm, w jakim pulsowała metropolia. Wójcik podpina się pod tę tradycję. Z tą różnicą, że jej kamera, zamiast powielić ursusowską dynamikę, musi ją zreanimować. Reżyserka inscenizuje więc prawdziwy koncert na ciała i głosy swoich bohaterów. Wspierani przez maszynę kinowego spektaklu – spektakularne ujęcia z dronów, muzykę, montaż – zaprzęgają oni swoją pamięć i wyobraźnię, by na powrót ożywić Ursusa.
Jest taki dokument Wojciecha Wiszniewskiego Wanda Gościmińska, włókniarka, rok produkcji 1975. To portret byłej przodowniczki pracy uwięzionej w propagandowej symbolice, opowieść o społeczeństwie odklejonym od prawdy o sobie poprzez język mówiący jedynie o sukcesie, postępie i procentach normy. Wójcik idzie tropem Wiszniewskiego: bierze dokument i eksploruje jego twórcze możliwości, szuka prawdy w formie, wraca do „pięćsetprocentowej” przeszłości. Autorka dostrzega jednak, że dziś powtórzenie takiego fantomowego odruchu może mieć skutek pozytywny. Różne czasy, różne potrzeby.
Bo Symfonia Fabryki Ursus jest przede wszystkim opowieścią o zarządzaniu przeszłością. W Polsce wspólnoty buduje się zazwyczaj na jakichś klęskach, na depresjach, na dezaprobatach. Wójcik proponuje tymczasem, by poszukać pozytywnych doświadczeń, a potem wynieść je na piedestał. To niemalże manifest: nie chowajmy naszych dobrych wspomnień po szafach, ze wstydem, z poczuciem, że kiedyś było pięknie, a teraz jest do dupy. I nie chodzi tu o powrót do jakiejś nowomowy, a o szukanie więzi.
Socrealistyczne plakaty z dzielnymi traktorzystkami i muskularnymi murarzami są dziś – słusznie – symbolem politycznego fałszu. Nie ma jednak fałszu w scenie, gdy emeryci wyciągają z garażów zakurzone ciągniki i pędzą przed siebie ławicą, filmowani w długich, epickich jazdach kamery. Może nie są „szybcy i wściekli”, ale nie są też śmieszni i żałośni, nieważni i zapomniani. Ich przeszłość nie wróci, ale to od nich – i od nas –- zależy, co się stanie z jej wspomnieniem.