Emeryci na traktory Emeryci na traktory
Przemyślenia

Emeryci na traktory

Jakub Popielecki
Czyta się 2 minuty

Zaczyna się fragmentem kroniki filmowej. Przez ekran pędzą ziarniste, czarno-białe obrazy socrealistycznego triumfu: tłumy robotników przy pracy, pulsujące tryby fabryki, „pięćsettysięczny traktor” i „milionowy ciągnik” dumnie prezentujące się do kamery. Cięcie i jesteśmy we współczesności. Dziś fabryka Ursus to księżycowy krajobraz pełen dogorywających żelaznych szkieletów, miejsce porzucone i zapomniane. Niegdysiejszym przodownikom pozostało jedynie rozpamiętywanie przeszłości, nie ma powrotu do czasów świetności. A może jednak jest?

Na pierwszy rzut oka film Jaśminy Wójcik wydaje się względnie klasycznym dokumentem. Ursus ożywa tu w brzmiących zza kadru słowach byłych pracowników fabryki, a reżyserka pokazuje nam ich obecne życie. Emeryci i emerytki krzątają się po swoich domach, robią herbatę, spacerują, przywołując w wyobraźni obrazy minionej świetności. Kamera trzyma się blisko, mikrofon łapie dźwięki zwyczajnej codzienności i zwyczajnych, zmęczonych głosów bohaterów. Jedyną „symfonią” jest tu brzmiący unisono lament nad świetlaną przeszłością. „To były czasy” – ktoś mówi i wszyscy pozostali mogliby się pod tym podpisać. Teraz czasów nie ma: wszystko stoi niczym rdzewiejące trupy machin z Ursusa.

W tej skumulowanej żałobie Wójcik widzi jednak potencjał. Ursus jest niczym widmo, duch, którym opętani są osieroceni przez fabrykę ludzie. Owo „nawiedzenie” to nie tylko stan psychiczny, ale i fizyczny: ciała bohaterów wciąż jeszcze pamiętają dawne gesty. I właśnie w tych fantomowych odruchach reżyserka odkrywa zalążek tytułowej symfonii. Szansę na porzucenie oków beznadziei i „zwyczajnego” dokumentalizmu.

W latach 20. i 30. kręcono filmy zwane „symfoniami miejskimi”, kreacyjne dokumenty, które chwytały na gorąco rytm, w jakim pulsowała metropolia. Wójcik podpina się pod tę tradycję. Z tą różnicą, że jej kamera, zamiast powielić ursusowską dynamikę, musi ją zreanimować. Reżyserka inscenizuje więc prawdziwy koncert na ciała i głosy swoich bohaterów. Wspierani przez maszynę kinowego spektaklu – spektakularne ujęcia z dronów, muzykę, montaż – zaprzęgają oni swoją pamięć i wyobraźnię, by na powrót ożywić Ursusa.

Jest taki dokument Wojciecha Wiszniewskiego Wanda Gościmińska, włókniarka, rok produkcji 1975. To portret byłej przodowniczki pracy uwięzionej w propagandowej symbolice, opowieść o społeczeństwie odklejonym od prawdy o sobie poprzez język mówiący jedynie o sukcesie, postępie i procentach normy. Wójcik idzie tropem Wiszniewskiego: bierze dokument i eksploruje jego twórcze możliwości, szuka prawdy w formie, wraca do „pięćsetprocentowej” przeszłości. Autorka dostrzega jednak, że dziś powtórzenie takiego fantomowego odruchu może mieć skutek pozytywny. Różne czasy, różne potrzeby.

 „Symfonia Fabryki Ursus”, reż. Jaśmina Wójcik
„Symfonia Fabryki Ursus”, reż. Jaśmina Wójcik
 „Symfonia Fabryki Ursus”, reż. Jaśmina Wójcik
„Symfonia Fabryki Ursus”, reż. Jaśmina Wójcik
 „Symfonia Fabryki Ursus”, reż. Jaśmina Wójcik
„Symfonia Fabryki Ursus”, reż. Jaśmina Wójcik

Bo Symfonia Fabryki Ursus jest przede wszystkim opowieścią o zarządzaniu przeszłością. W Polsce wspólnoty buduje się zazwyczaj na jakichś klęskach, na depresjach, na dezaprobatach. Wójcik proponuje tymczasem, by poszukać pozytywnych doświadczeń, a potem wynieść je na piedestał. To niemalże manifest: nie chowajmy naszych dobrych wspomnień po szafach, ze wstydem, z poczuciem, że kiedyś było pięknie, a teraz jest do dupy. I nie chodzi tu o powrót do jakiejś nowomowy, a o szukanie więzi.

Socrealistyczne plakaty z dzielnymi traktorzystkami i muskularnymi murarzami są dziś – słusznie – symbolem politycznego fałszu. Nie ma jednak fałszu w scenie, gdy emeryci wyciągają z garażów zakurzone ciągniki i pędzą przed siebie ławicą, filmowani w długich, epickich jazdach kamery. Może nie są „szybcy i wściekli”, ale nie są też śmieszni i żałośni, nieważni i zapomniani. Ich przeszłość nie wróci, ale to od nich – i od nas –- zależy, co się stanie z jej wspomnieniem.

Czytaj również:

Gorzki miód Gorzki miód
Przemyślenia

Gorzki miód

Jakub Popielecki

Zaczyna się obrazem niczym z impresjonistycznego płótna: żółty punkcik wędrujący w morzu zieleni i błękitu. To pszczelarka Hatidze spaceruje po górskich zboczach i dogląda swoich uli gdzieś na opustoszałej macedońskiej prowincji. Zaiste idylla: nasycone kolory, spektakularne krajobrazy, uroczy lisek zmykający przed bohaterką, wrażenie czasu poza czasem. Gdyby 200, 300 lat temu istniała kamera filmowa, zapewne zarejestrowałaby tu coś bardzo podobnego. Ale kiedy film otwiera obraz symbiozy człowieka z naturą, pora skulić się w oczekiwaniu na cios. Gorzka prawda: skoro dotarła tu kamera, to zapewne dotrze wkrótce cała reszta cywilizacyjnego inwentarza.

I faktycznie: na horyzoncie zaraz zjawia się samochód z przyczepą. Hałaśliwa, wielodzietna rodzina sprowadza się do porzuconej wioski, chwilowo zamieszkiwanej przez zaledwie dwie osoby: 50-letnią Hatidze i jej schorowaną matkę. Zanosi się na zderzenie czołowe. Z jednej strony: matka i córka, żyjące po cichu i intymnie, może nie sielankowo ani radośnie, ale na pewno spokojnie. Z drugiej: porozumiewający się krzykami mąż i żona, otoczeni wianuszkiem rozbieganych dzieciaków, rozmuczanych krów i generalnym wrażeniem chaosu. Hatidze przyjmuje jednak nowe okoliczności po stoicku, odnajduje nawet frajdę w towarzystwie maluchów. Problemy zaczynają się dopiero, kiedy nowi sąsiedzi również postanawiają wziąć się za pszczelarstwo.

Czytaj dalej