Europa stopniowo zmienia kolor – rozmowa z Jackiem Borcuchem Europa stopniowo zmienia kolor – rozmowa z Jackiem Borcuchem
i
Na planie filmu "Słodki koniec dnia", zdjęcie: Sonia Szóstak
Przemyślenia

Europa stopniowo zmienia kolor – rozmowa z Jackiem Borcuchem

Mateusz Demski
Czyta się 7 minut

Mateusz Demski: Słodki koniec dnia zaczyna się od mikroskali. Jesteśmy w toskańskiej Volterze, widzimy grupę miejscowych rybaków, która wraca z połowu. Co tak właściwie sprawiło, że wspólnie ze Szczepanem Twardochem postanowiłeś już po raz drugi poszukać filmowych historii na południu Europy?

Jacek Borcuch: To wynik moich podróży po Włoszech, zachwytu nad pięknem kraju, który jest centrum dziedzictwa naszej cywilizacji. Na początku nie byłem pewny, czego tak właściwie tam szukam. Pomysłów było kilka, ale wpadła mi w ręce gazeta, a w niej artykuł o Ezrze Poundzie – wielkim amerykańskim poecie, artyście przeklętym, twórcy poezji modernistycznej, który był autorytetem dla takich pisarzy, jak Hemingway, James Joyce czy T.S. Eliot. Jednocześnie Pound sympatyzował z Mussolinim, obsesyjnie propagował antysemityzm. Ta dwuznaczność skupiła moją uwagę – podziw dla twórcy i potępienie dla człowieka. Figura wielkiego artysty, który za swoje słowa został wykluczony ze społeczeństwa i trafił do szpitala psychiatrycznego na wiele lat, była u zarania filmu.

Ale szybko zrezygnowałeś z opowieści o kolejnym mierzącym się z przeciwnościami losu mężczyźnie. Zaciekawiło mnie, że tym razem zdecydowałeś, że główną bohaterką zostanie kobieta. Dlaczego?

Kobiety są ciekawsze, a ja czuję się znużony męskością. Nasz głos nie jest wcale ważniejszy od głosu kobiet. Mój film to opowieść o kobietach, które są odważne, wolne, głodne życia, pełniej go doświadczają. I stają się nadzieją dla świata. To rewers rzeczywistości. Szalenie ciekawa wydała mi się sytuacja, w której to właśnie kobieta zabiera głos w tak ważnej sprawie jak przyszłość Europy. Staje w kontrze i na własną prośbę przewartościuje swoje dotychczasowe życie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Rozumiem, że nie bez powodu wybór padł na Krystynę Jandę.

To jedna z największych i najodważniejszych kobiet w Polsce. Wielka artystka, która podobnie jak moja bohaterka ponosi konsekwencje swoich wyborów. Dzisiaj jej imponujący dorobek artystyczny jest podważany i umniejszany. To wielce niesprawiedliwe, ale dzieje się naprawdę. Dotyka to osobę, która zawsze broniła fundamentalnych wartości demokracji i praworządności. Ten film został uszyty na jej miarę.

Na planie filmu "Słodki koniec dnia", zdjęcie: Sonia Szóstak
Na planie filmu „Słodki koniec dnia”, zdjęcie: Sonia Szóstak

Jeśli już jesteśmy przy bohaterce – Maria Linde to polska poetka, noblistka mieszkająca w Toskanii. Kiedy ukazała się zapowiedź Twojego filmu, pisano, że „Borcuch inspirował się życiem i twórczością Wisławy Szymborskiej”. Szybko zdementowałeś plotki, wskazując, że jedyne podobieństwa między nimi to Nagroda Nobla i zamiłowanie do papierosów. Kim jest więc Linde?

Maria Linde to fikcyjna postać, bez korzeni czy umocowania w rzeczywistości. To postać ikona. Bliżej jej do Patti Smith niż Szymborskiej. Ma w sobie więcej z poetki rewolucjonistki niż ze spełnionej starszej pani. W ten sposób ta opowieść jest bardziej rozumiana na świecie. Widać też w niej odpryski Susan Sontag czy Oriany Fallaci. Przede wszystkim zależało mi na tym, aby człowiek zza oceanu mógł zobaczyć to samo, co widz w Polsce. Miał takie same skojarzenia, dostrzegał czytelne stemple kultury. To kwestia poszukiwania wyrazistego bohatera i uniwersalnego języka, który da się czytać w każdym miejscu na Ziemi.

No właśnie, gdy ogląda się Twój film, człowiek od razu uruchamia sekwencję obowiązkowych skojarzeń. Frank Sinatra, którego utwór towarzyszy nam podczas seansu, musiał być w Sundance bardzo czytelnym komunikatem.

Wynika to z chęci bycia zrozumianym wszędzie i przez wszystkich. Zdałem sobie z tego sprawę 10 lat temu, podczas pokazu pierwszej wersji montażowej Wszystko, co kocham w Rotterdamie. Zaprosiłem ludzi na zamkniętą projekcję. Były tam zaufane osoby, które zajmują się produkcją i dystrybucją. Okazało się, że większość z nich odczytała ten film jako opowieść o współczesnej Polsce. W ich oczach tak wygląda Wschód. Nie pomyśleli, że mówimy o stanie wojennym, wydarzeniach sprzed 30 lat. Tamten film był ważną lekcją. Pomyślałem, że nigdy nie pokonam niewiedzy Europejczyków i ludzi zza oceanu na temat tego, jak wygląda życie w naszym kraju. Zacząłem szukać prostszego języka. Odwołuję się do tego doświadczenia, wiedząc dziś, że interesuje mnie komunikowanie się z widzami na całym świecie.

Od Wszystko, co kocham upłynęło już sporo czasu. Z każdym kolejnym filmem nie tylko rozwijałeś swój styl i sposoby komunikowania się z widzami, lecz także dojrzewałeś do podejmowania innych tematów. W Słodkim końcu dnia opowiadasz o kryzysie migracyjnym. O rodzących się wokół nas obawach.

To historia mocno zakorzeniona w sytuacji dzisiejszej Europy. Mam tutaj na myśli zmiany, które wzbudzają wszechobecny lęk. Irracjonalny lęk przed pojawieniem się na naszej ziemi Obcego. Przed utratą mieszkania, samochodu, pełnej lodówki, czyli wszystkich przywilejów dobrego życia. Europejczycy bezustannie konsumują, chcą mieć więcej, a tu nagle tysiące potrzebujących ludzi prosi o pomoc. Kasia Smutniak opowiadała mi, jak Rzymianie są przestraszeni. Jak chodzą na palcach i czekają na zamach. Nie rozumieją, dlaczego to się jeszcze nie przydarzyło. Wiedzą o Nowym Jorku, Londynie, Paryżu, Brukseli, Madrycie, a Włochy są przecież jednym z pierwszych adresów dla przybyszy z innego świata. Następstwem tego lęku są złość, ksenofobia i agresja. Zwróć uwagę, że jednym z najbardziej aktywnych ugrupowań antyuchodźczych we Włoszech jest CasaPound, neofaszystowska organizacja, która przybrała imię wspomnianego już amerykańskiego poety.

Na planie filmu "Słodki koniec dnia", zdjęcie: Sonia Szóstak
Na planie filmu „Słodki koniec dnia”, zdjęcie: Sonia Szóstak

Tym samym dochodzi do sytuacji, w której fundamentalizm rośnie w siłę, a przyzwolenie i tolerancja na inność są bardzo wybiórcze. Dlaczego tak się dzieje?

Utrzymywanie ludzi w tym irracjonalnym lęku daje niezwykłe możliwości polityczne. Ten strach można wykorzystać do swoich interesów. Człowiek jest w stanie bardzo wiele oddać, może nawet wolność, żeby tylko mieć święty, niezmącony spokój i uniknąć bezpośredniej konfrontacji z Obcym. Zrobi wszystko, żeby poczuć się pewniej, uwierzy w każdą propagandę o uchodźcach. A przecież nie da się wybudować muru, którego nie da się przeskoczyć. Europa przeżywa ważny moment swojej historii, stopniowo zmienia kolor i nikt już tego nie zatrzyma. To proces, którego nie da się odwrócić. Jedyne, co możemy zrobić, to zastanowić się, jaki pomysł na siebie powinien znaleźć nasz kontynent.

Czasem odnoszę wrażenie, że na początek powinniśmy odrobić pracę domową z historii. Musimy pamiętać o tym, co spotkało choćby nasz kraj.

Tak, mamy ogromny dług do spłacenia. Przez setki lat Polacy tułali się po świecie, uciekając przed najróżniejszymi opresjami. Wszędzie przyjmowano nas z otwartymi ramionami, dawano nam schronienie i pracę, a dzisiaj my pokazujemy swoje prawdziwe oblicze. Mówimy: Polska dla Polaków. Wstydzę się tego. I dlatego głośno o tym mówię.

Słodki koniec dnia to film właśnie o tym. O wolności słowa. „Czy mam wpływ na świat, który mnie otacza. Oto pytanie artysty” – pada z ust Krystyny Jandy.

Wydaje mi się, że postawa społeczna to jeden z przywilejów naszej wolności. Jako artyści mamy obowiązek zabierać głos. Naszą rolą jest nazywać rzeczy po imieniu, dotykać problemu i mówić szczerze, co myślimy. Skoro jest przyzwolenie na publiczny hejt w sieci, wyrażany przez tysiące anonimowych trolli, dlaczego artyści mają milczeć? Niestety, spełniają się słowa Warhola, że każdy będzie miał swoje pięć minut. Wszyscy potrafią w nocy wykrzykiwać zza płotu obelgi, trudniej jest stanąć oko w oko z drugim człowiekiem, posłużyć się racjonalnym argumentem i zacząć rozmowę. Liczę, że system kiedyś to zweryfikuje, że warunkiem uczestnictwa w debacie na forum publicznym będzie podanie numeru ID i odkrycie swojej twarzy.

Na planie filmu "Słodki koniec dnia", zdjęcie: Sonia Szóstak
Na planie filmu „Słodki koniec dnia”, zdjęcie: Sonia Szóstak

Myślę, że wywieranie wpływu na innych i tworzenie zmian w świecie najlepiej zacząć od siebie. W filmie znalazłeś też miejsce na ten temat spoza polityki i dyskursu społecznego, czyli poszukiwania samego siebie. Pozostajesz czystym egzystencjalistą.

Słodki koniec dnia to film o wolności i potrzebie samorealizacji w najszerszym tego słowa znaczeniu. Zawsze interesowały mnie tematy egzystencjalne: ludzkie uczucia, marzenia, cierpienie, relacje, ich zależności, lek przed nieznanym, przemijanie… Dlatego opowiadam o dojrzałej kobiecie, która ma w sobie niezgodę na otaczający ją konwenans. Maria Linde nie chce wywiązywać się z przypisywanych ludziom w jej wieku obowiązków. Wybiera wolność, jest osobą, która chce żyć. Ma świadomość, że przygoda, jaką jest życie, zostaje nam dana tylko raz i to na chwilę. Chce zatem przeżyć swoje życie na własnych zasadach, po swojemu, ze wszelkimi konsekwencjami tej wolności. To beznadziejna, ale chyba najpiękniejsza i najbardziej szczera z możliwych prób doświadczenia życia.

Na planie filmu "Słodki koniec dnia", zdjęcie: Sonia Szóstak
Na planie filmu „Słodki koniec dnia”, zdjęcie: Sonia Szóstak

Jacek Borcuch:

Urodził się w 1970 r. w Kwidzynie. Studiował aktorstwo w Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie i w Studiu Aktorskim w Gdyni. Ukończył filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Jego pełnometrażowy debiut Kallafiorr (2000) był pierwszym polskim offowym filmem, który znalazł się w szerokiej dystrybucji. Jego trzeci pełny metraż, Wszystko, co kocham, miał światową premierę na festiwalu w Pusan. Uhonorowany wieloma nagrodami, był też pokazywany w Rotterdamie oraz brał udział w konkursie międzynarodowym festiwalu w Sundance, gdzie ostatni film Borcucha – Słodki koniec dnia – miał światową premierę.

 

Czytaj również:

„Robi swoje i nic innym do tego”* „Robi swoje i nic innym do tego”*
Przemyślenia

„Robi swoje i nic innym do tego”*

Anna Wyrwik

Gdy 11 września 2001 r. Oriana Fallaci, pochodząca z toskańskiej Florencji, ale mieszkająca wówczas w Nowym Jorku pisarka i jedna z największych dziennikarek XX w., stanęła w obliczu zamachu na World Trade Center, to tak się wkurzyła, że napisała Wściekłość i dumę, książkę, a może bardziej esej, apel, współczesne J’accuse…!. Oskarżyła w nim Europę o zaniechania, o to, że pozwoliła rozpanoszyć się imigrantom po swoich klasycznych placach, murach i budynkach, imigrantom facetom, którzy na co dzień kobiety trzymają pod chustami i kluczem, a tu cmokają na Europejki, którzy nie szanują ani europejskiej historii, ani kultury, ani prawa. Oskarżyła Europę o pozwolenie im na przywiezienie swoich własnych praw, o budowę meczetów, dawanie kolejnych zasiłków i akceptowanie poruszania się bez dokumentów, o to, że robi tym imigrantom dobrze, podczas gdy oni robią jej źle, ale nie chce nic z tym zrobić, bo to wbrew jej otwartej i tolerancyjnej naturze. Dla Europy to było za wiele i Wściekłość i dumę zmieszano z błotem, a Fallaci nazwano starą wariatką. Gdy kilkanaście lat później – nie wiadomo dokładnie kiedy, bo rzecz dzieje się fikcyjnie w filmie fabularnym – Maria Linde, pochodząca z Polski, mieszkająca od początku lat 80. w toskańskim miasteczku Volterra poetka i laureatka Nagrody Nobla, staje w obliczu zamachu terrorystycznego w centrum Rzymu, to przy okazji odbierania nagrody od burmistrza wygłasza przemówienie, apel, współczesne J’accuse…! Oskarża w nim Europę o zaniechania, o to, że jej tolerancja to tylko fasada, za którą kryją się politycy wyposażeni w setki stereotypów straszących obywateli obcymi, o to, że obozy dla uchodźców nie rozwiązują problemu, podobnie jak wszechobecna korupcja i rozbudowana biurokracja. Oskarża Europę o to, że dla zaspokojenia swojego sumienia udaje, że robi tym imigrantom dobrze, podczas gdy tak naprawdę robi źle i im, i sobie. Niby o 180º inaczej, ale dla Europy to też jest za wiele.

Akcja Słodkiego końca dnia umieszczona jest we Włoszech, kolebce Europy, a jej bohaterowie to rodzina będąca połączeniem Europy Zachodniej (Włoch Antonio grany przez Antonia Catanię) i Europy Wschodniej (Polka Maria Linde grana przez Krystynę Jandę fantastycznie, ale tego domyśli się każdy, kto zna wartość nagród w Sundance). Rodzina z przeszłością – w postaci ciężaru faszyzmu, komunizmu, Holokaustu i przyszłością – w postaci dzieci (Anna grana przez Kasię Smutniak) i wnuków poruszających się swobodnie w obu sferach językowych. To taka dzisiejsza Europa w skali mikro. Spokojny, toskański klimat pełen wina, drewna i zieleni z muzyką Daniela Blooma sprawia, że film Jacka Borcucha w tle sobie przepływa, ale na pierwszym i drugim planie wybuchają kolejne pytania o Europę, o tę Europę, po której łąkach biegają pijani winem i dyskutujący o ideach i poezji Europejczycy, jeżdżą sobie kabrioletami po jej pagórkach, zamożni i szczęśliwi jak nigdy, a na jej obrzeżach budują ogrodzone obozy dla uchodźców.

Czytaj dalej