Łukasz Galusek, architekt i dyrektor ds. programowych Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie, opowiada o swojej Europie Środkowej: miastach podzielonych, prywatnych podróżach, poszukiwaniu transgresji i trwałości.
Paulina Małochleb: Co widzi architekt, kiedy rusza na południe od Krakowa?
Łukasz Galusek: Gdyby via Carpatia nie pozostawała w nieustannych planach, droga na południe byłaby łatwa. A tak trzeba kluczyć. Najlepiej przez Spisz lub Orawę. Albo obok malowniczego Zamku Orawskiego, który w filmie Herzoga udawał transylwańskie zamczysko Nosferatu, albo obok Zamku Spiskiego, który niczego nie udawał, bo starcza mu własnego majestatu. Zachwycające są spiskie miasta po słonecznej stronie Tatr: Lewocza, Kieżmark, Sobota, Biała – z kasztelem Medňanskiego, który jak nikt inny czuł spiski pejzaż, tatrzańskie światło. Potem, za górami, patrycjuszowskie Koszyce, lamentujący Márai. I katedra. Istny cud, jasny, strzelisty, kamienny gotyk tak głęboko w Karpatach! Minąwszy Tokaj, jedzie się jak po stole. Przez wschodnie Węgry z ich Genewą – Debreczynem – i wielką świątynią matką węgierskich kalwinistów, biały, racjonalny klasycyzm. Pora odbić nieco na wschód. Wielki Waradyn, dziś rumuńska Oradea, która jest secesyjną bramą do „krainy za lasem”, Transylwanii. Niezwykłej krainy. Rumuńsko-węgiersko-niemieckiego kłębka, pięknego i trudnego, gdzie każda miejscowość ma trzy nazwy ciągle w użyciu. Z gotykiem co krok, miejskim, wiejskim, nietkniętym. Trzymamy nadal południowy kurs, lecz Karpaty obiegły nas łukiem i znów stanęły na drodze. Mur Alp Transylwańskich jest dłuższy i wyższy od Tatr. Wielkie piękno. Przeciskamy się na drugą stronę. Czy to już Południe? Spalona słońcem równina Wołoszczyzny? Jest i Bukareszt, fatamorgana, przewrotny „Paryż Wschodu”. Ze zmurszałą belle époque, świetnym art déco,