Fado znaczy los. Fado to również portugalski blues, a niegdyś także jeden z filarów autorytarnego reżimu Salazara. Historię tego gatunku muzycznego, także tę niełatwą, dobrze zna João de Sousa – mieszkający w Polsce artysta, który nagrał właśnie niezwykłe interpretacje tych popularnych pieśni. Nad płytą Fado pracował z trio Bastarda wyrosłym z niezależnego środowiska Lado ABC. W rozmowie z „Przekrojem” João de Sousa oraz klarnecista Paweł Szamburski opowiadają o spotkaniu, które wydawało się pomyłką, a okazało się „nieuniknionym przypadkiem”.
Jan Błaszczak: Dobrych kilkanaście lat temu, kiedy mieszkałem we Wrocławiu, trafiła do mnie płyta lokalnego portugalsko-polskiego zespołu Pensão Listopad. Bardzo zresztą przyjemna. Gdy słuchałem Fado, coś mnie tknęło i zajrzałem do tamtego wydawnictwa, by przekonać się, że to ten sam João de Sousa.
João de Sousa: To był trochę inny João. Inny, choć ten sam. Trochę młodszy.
Jak to się stało, że wylądowałeś w Polsce?
J.S.: Może to niezbyt oryginalny powód, ale po prostu spotkałem dziewczynę z Wrocławia. Najpierw mieszkaliśmy razem w Londynie, a później przeprowadziliśmy się do Polski. Poza tym zawsze chciałem mieszkać gdzie indziej, żeby samemu być innym, oryginalnym. Innym niż ten João z Portugalii. Do tego dążę w życiu.
Jak wyglądała Twoja kariera muzyczna, zanim przeprowadziłeś się do Polski?
J.S.: Miałem różne zespoły – jedne garażowe, inne mniej garażowe. Braliśmy udział w różnych konkursach dla młodych zespołów. Pisałem teksty po angielsku i portugalsku, grałem na gitarze, śpiewałem.
Także fado?
J.S.: Nie, o śpiewaniu fado zacząłem myśleć, gdy już mieszkałem w Polsce. Już