Fatamorgana ostatnich Tuaregów Fatamorgana ostatnich Tuaregów
Przemyślenia

Fatamorgana ostatnich Tuaregów

Konstanty Usenko
Czyta się 5 minut

Co wymyśli uliczna moda w latach 20. i jaka ścieżka dźwiękowa będzie pasowała do subsaharyjskiego zwrotu klimatycznego? Dokąd uciekać będą ostatni Tuaregowie? Czy rok 2050 to już zaraz?

KostkaKostka pisana z mokrym ręcznikiem na głowie jest tym razem wyschnięta na popiół jak kości rozwłóczone przez hieny gdzieś na pograniczu Czadu z Sudanem. Nadeszło lato. Rok temu łąka pod moim berlińskim blokiem przypominała wypalony słońcem step, a podmuchy gorącego wiatru sypały piachem w oczy. Powyginane szprychy kół porzuconych rowerów miejskich wystawały z kanałku. Gdzieniegdzie walały się fragmenty wyschniętych ciał szczurów i królików, a wrony o świcie rozszarpywały foliowe worki ze śmieciami, roznosząc wszystko naokoło. W epicentrum tego kataklizmu dwójka podstarzałych „dzieci z dworca ZOO” plażowała sobie bez koszulek jak nad morzem. Z zalizanymi do tyłu włosami, w słonecznych goglach, wystawiali na słońce wyblakłe dziary i słuchali plażowego reggae z chińskiego głośniczka, z namaszczeniem dziabiąc nożykiem metamfetaminowe kryształy. „Biełoje – jest’, nado najti cziornogo” – mówił pod nosem wychudły rosyjskojęzyczny Detlef, bo świat „dzieci z dworca ZOO” wygląda dziś jak z piosenki Kombi – działa w systemie zawsze black and white, dzięki czemu nie zastygają już w pozycjach narciarskich, tylko sobie plażują, żwawo gestykulując.

Obok starsza pani, Latynoska, klęcząc przy ławce perorowała po hiszpańsku do słuchawki podczepionej do smartfona, zlizując puder z popękanej szybki. Berlińskie obrazki wydają się powykrzywiane i przesadzone, ale ukazują w pigułce zjawiska, które dotyczą większości innych dużych miast. Podczas gdy globus już skwierczy, południe wdziera się do strefy umiarkowanej, a północ zamienia w gnuśne bagno, do aglomeracji środka wkrada się leniwa nihilistyczna mañana, której głównym przesłaniem jest: „nie ma sensu się nigdzie śpieszyć, bo i tak wszyscy ugotujemy się w zupie”. Jak piknik hedonistycznych much na lepkim mucholepie. Miejska letnia festiwaloza pachnie trochę kolejką do zapchanego toi toia i rozkładającym się żarciem. To tańce na „Titanicu” fajczącym się na dnie wyschniętego oceanu. Gęste jak magma falujące powietrze roznosi kakofonię z przenośnych dyskotek, głośniczków Bluetooth zwanych potocznie kiełbassami (od ich kształtu i basów, które się z nich wydobywają). Dzięki nim noce lat drugiej dekady XXI w. tak się zmieniły i nawet rozgrzany beton przy krzaczorach za garażami może stać się lokalną Ibizą. Można poczuć się jak z jednego z tych żółtawych teledysków nakręconych gdzieś na amerykańsko-meksykańskim pograniczu, peryferiach Kapsztadu czy na obrzeżach którejś z brazylijskich faweli. Może tak właśnie będzie wyglądała fatamorgana lat 20., fatamorgana ostatnich Tuaregów, u progu świata kojarzącego się z Mad Maxem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Nad berlińskim Landwehrkanal unosi się zapach palonych szisz, słychać niemiecko-arabski gangsta rap i refreny na obowiązkowym odczłowieczonym efekcie auto-tune. Podkoszulki założone na głowy, sombrera, kuffije pod bejsbolówkami… Co wymyśli uliczna moda w latach 20. i jaka ścieżka dźwiękowa będzie pasowała do subsaharyjskiego zwrotu klimatycznego? Jeśli chodzi o modę, pewnie balansować będzie pomiędzy wymyślnymi nakryciami głowy i patentami na lekkie, ale całkowite maskowanie się w dzień a totalnym odkrywaniem ciała w nocy. Muzycznie też na pewno będzie kontrastowo. Rytmy i brzmienia atakują dziś Północ z Południa (to zresztą nic nowego od czasów bluesa i jazzu). Może hipnotyczne bity francuskiego Acid Arab z tymi kobzowatymi syntezatorami, europejskim ravem mieszającym się z berberyjską plemienną wiksą krajów Maghrebu (Algieria, Libia). A może izraelsko-jemeńska A-wa idąca tropem Ofry Hazy (kto pamięta jej hit Im Nin Alu z końca lat 80.?), ukazująca światu muzykę Jemenu, starożytnego kraju zrytego dziś przez wojnę i głód, kraju, którego los ani trochę nie obchodzi świata wypasionego na saudyjskiej ropie.

Afrykańska scena wciąż się rozkręca: od malaryczno-ebolicznego noise’u ze składanki Extreme Music From Africa, naśladującego szelest insektów, przez elektroakustyczne kongijskie Konono No.5 z przesterowanymi wibrafonami zrobionymi ze złomu, po ekstremalnie szybkie i skoczne kuduro z Angoli. Kuduro to oprócz brazylijskiego baile funku (muzyki faweli) najczęściej słyszana nuta w strefie, gdzie mówi się po portugalsku. Ostatnim hitem jest styl z południowoafrykańskiego przemysłowego Durbanu, zwany gqom – afrykańskie synkopy i perkusyjna fizyczność urywanych oddechów skrzyżowane są tu z czymś zimnym i mrocznym, trochę voodoo. Gqom zupełnie nie kojarzy się z turystyczną afro-kulturą safari dla bladych twarzy, ukazaną przez austriackiego reżysera Ulricha Seidla w jednej z części jego trylogii – Raj: miłość. Ale muzyka upałów to nie tylko pot, ogniste tańce i dualizm fiesta/siesta. Można też schłodzić się dla przykładu w którymś z betonowych garaży podziemnych – kojarzących się ze scenami finalnymi filmów sensacyjnych z lat 80. Być może te garaże będą kiedyś pełnić funkcję schronów. Meksykański post punk i zimna fala inspirują się własną kulturą śmierci i azteczczyzną, ma to o wiele głębszy wymiar niż kolorowe kościotrupy z bazarku dla turystów. Na tym fundamencie zbudowane jest też nowe texno mexicano, transowe i rytualne, mroczne i magiczne, nasycone psylocybiną tak jak didżejskie sety Cabizbajo, w których najczęściej pojawiającym się słowem jest muerte. Miejsce, w którym Europa spotyka się z Afryką twarzą w twarz – Hiszpania – już od wczesnych lat 80. była krajem unikatowej zimnej fali. To cold wave grany wśród aloesów i kaktusów, rozleniwiony i rozgrzany do czerwoności, kojarzący się z brutalizmem blokowisk z pomarańczowymi żaluzjami i wielkimi klimatyzatorami, ale też melancholią mauretańskich altanek, srebrnymi różami i amorkami na romskich płytach nagrobnych. Południowa subkultura gotycka nosiła nazwę siniestros. Dzisiaj flamenco wraz z andaluzyjskim śpiewem cante jondo łączone są z zimną elektroniką spod znaku witch house. Północ z Południem tworzą wciąż nowe zaskakujące hybrydy.

„Pustynia wciąga nas od głowy do pięt!” – teledysk Bajmu Nie ma wody na pustyni kręcony był na Pustyni Błędowskiej. Na tej samej pustyni od początku XXI w. odbywały się manewry symulujące polskie działania wojenne w Iraku i Afganistanie. Już w czerwcu 2019 r. woda w kranach w Zawierciu była niezdatna do spożycia, a w Skierniewicach zniknęła zupełnie. Jak w nowych anomaliach odnajdzie się Polska? Dokąd uciekać będą ostatni Tuaregowie? Czy rok 2050 to już zaraz? Ciąg dalszy wkrótce.

 

Czytaj również:

Hymny zezwierzęcenia Hymny zezwierzęcenia
Opowieści

Hymny zezwierzęcenia

Konstanty Usenko

Dogasająca druga dekada XXI w. zabiera ze sobą artystów, którzy mieli fundamentalny wpływ na świadomość pokolenia wychowanego w latach 80. i dorastającego w 90. Właśnie zabrano nam kolejnych dwóch. Może wydawać się dziwne zestawianie tak różnych postaci o różnych losach, reprezentujących kompletnie odmienną estetykę.

Dla mnie, na poziomie intuicyjno-emocjonalnym, ich muzyka była wyrazem tej samej ucieczki od brutalnego świata ostatniej dekady XX w., epoki rozpadu i rozkładu. Podobnie wyrażała atawistyczny infantylizm pokolenia pozbawionego perspektyw, totemizm i eskapizm – tworzenie abstrakcyjnych bytów równoległych do rzeczywistości, własnych tajemnych kodów komunikacji. Gdzie stykają się ze sobą garażowy poetycki punk, wyrażający skondensowaną treść, i hedonistyczna, taneczna kultura rave, będąca czystą formą? Co łączy Borysa Usowa z rosyjskich Słomianych Jenotów z Keithem Flintem z brytyjskiego The Prodigy? Może to, że pierwszy z nich tworzył, a drugi współtworzył… hymny na cześć zwierząt.

Czytaj dalej