Nie recenzuję czegoś, czego nie widziałam, nie czytałam itd. Niby to oczywiste, ale niech wybrzmi. Szczególnie tu, gdy przy 29 wystawach festiwalu, udało mi się obejrzeć tylko 11. Przybyłam tylko na pierwszy weekend (i to w sobotę, a nie we czwartek) festiwalu i trochę się pogubiłam. O fotograficznym biennale Interphoto w Białymstoku pisze Joanna Kinowska
Przyznam się, że zwykle nie czytam tekstów wstępnych do festiwali fotograficznych. Zdarzyło mi się takie pisać i wiem, że szału nie ma. Za dużo zmiennych i przypadków, a rzadko kiedy ten wstęp faktycznie od początku do końca spina kilka czy, jeszcze gorzej, kilkanaście wystaw w jednym programie. Spina czymś więcej niż „czas miniony”, „gest fotografii”, a także wszelkie „tożsamości”, „widzenia”, „patrzenia”, „spojrzenia”, bo pod te słowa można podpiąć wszystko. Nikt chyba nie wierzy, że takowy tekst ma wartość poza sprawozdaniem urzędowym i że służy tylko mediom, bo daje im to, co medialne. Wybierając się gdzieś na festiwal, raczej patrzę na spis wystaw i to one przekonują mnie do wizyty. Potem jednak, po długim czasie, żeby sobie coś przypomnieć, trafia się na te wstępniaki. Czytam je po fakcie, a przed napisaniem recenzji. Dobrze, że i tym razem nie przeczytałam wcześniej, bo mogłabym zawahać się przed wyjazdem.
„Od przeszłości do współczesności. Granice czasu” – to tytuł czwartej edycji festiwalu Interphoto w Białymstoku. Jakieś pomysły, co można pod tym tytułem schować? Poza tym, że wszystko? Jest we wstępniaku i Platon, i święty Augustyn, i oczywiście Roland Barthes, pada też określenie o „heterogenicznym pojmowaniu czasu”. Ale darujmy, może widzowie też tego nie czytają?
Na fotograficzno-festiwalowej mapie kraju figurują mniej lub bardziej znane imprezy hołdujące tradycji albo łamiące wszelkie schematy. Na tej mapie Białystok wypada całkiem, całkiem, ma katalog dwujęzyczny (największe festiwale już porzuciły ten pomysł; jeśli wydaje się gazetę, to już jest wystarczający szok), przeprowadza konferencję prasową (i to ze streamingiem!), w końcu – oferuje 17 wystaw indywidualnych i 12 wystaw zbiorowych. Tak, razem 29. Do tego „klasycznie” wykłady, warsztaty, przegląd portfolio (nie tak znów klasycznie) i pokazy filmów. Trzeba dodać, że to jest biennale, choć słowo to jakoś nie pada w materiałach. Padają znacznie lepsze: „Festiwal rozwija się nieprzerwanie od 2013 roku i staje się oczekiwanym przez odbiorców, artystów i krytyków najważniejszym wydarzeniem tego typu w Polsce, a także w Środkowo-Wschodniej części Europy”. Sprawdźmy.
Nie recenzuję czegoś, czego nie widziałam, nie czytałam itd. Niby to oczywiste, ale niech wybrzmi. Szczególnie tu, gdy przy 29 wystawach festiwalu, udało mi się obejrzeć tylko 11. Przybyłam tylko na pierwszy weekend (i to w sobotę, a nie we czwartek) festiwalu i trochę się pogubiłam. Nie w Białymstoku, który odwiedzam często, a w miejscach festiwalowych. „A nieeee, zamknięte” – okazało się najczęściej słyszalną frazą tego weekendu. Mam świadków, że się starałam. Interphoto to festiwal wernisaży. Spóźnisz się, nie przyjdziesz, będą kłopoty. Nie da się ułożyć planu zwiedzania: w katalogu nie podano miejsc wystaw, a w ulotce – czasu ich trwania, poza godziną wernisażu właśnie. Zajęło mi trochę załapanie, że w sobotę nie ma co próbować, bywały też miejsca zamknięte cały weekend. No cóż, logistyka nie wyszła, cięcia kosztów, cokolwiek. Karnie podążam za podanymi mi otwarciami. Punkt po punkcie, wedle harmonogramu. Oklaski, przemowy i środowiskowe spotkania. A może o to chodzi? Znów wrócę do zapowiedzi organizatora: „W ramach tegorocznej edycji zaplanowaliśmy udział ponad 200 artystów, 10 kuratorów, 15 jurorów”. I tu się zastanawiam, czy nie pomyliłam weekendów? Na najtłumniejszym wernisażu było może z 70 osób. A, chyba że chodzi o artystów wystawianych. Z tym też może przesada, „z zaplanowaniem udziału” konkretnie, bo spora ich część już nieżyjąca.
Interphoto 2019 (podkreślam, w tym, co udało mi się obejrzeć) to dla mnie głównie wystawa mistrzów z Czech, szkoły z Czech „Made in Opava 2”, piękny zbiór „Cytaty z jednej rzeczywistości” Andrzeja Jerzego Lecha i znakomity, jak zawsze, Andrzej Kramarz „Kawałek ziemi”. Wejść do Muzeum Podlaskiego, pod Bacciarellim i Malczewskim, spotkać Drtikola i Funke, to jest jakiś sposób na przekroczenie, a na pewno na refleksję nad „granicą czasu”.
Na wystawie „Mistrzowie czeskiej fotografii awangardowej” zaprezentowano najbardziej znane prace, o ile możemy mówić, że w ogóle znamy czeską fotografię awangardową. Tutaj w modelowym wręcz ujęciu, w dodatku wraz ze znakomitym Jaroslavem Rösslerem (genialne sposoby na portret) i mało jeszcze znanym Eugenem Wiškovským – nieprawdopodobnie zróżnicowanym abstrakcjonistą. Ta jedna wystawa w zasadzie by wystarczyła. Zachwytów na szczęście było więcej. Andrzej Jerzy Lech zaprezentował całkiem pokaźny wybór swoich prac, codzienności, intymności, spostrzegawczości i to w swoim elementarnym podejściu. Miejsce świetnie dobrane, umożliwiające bliską kontemplację, kameralne wejrzenie. U Kramarza niestety mniej szczęśliwie dobrane miejsce, gdzie architektura i przestrzeń kradła show, cały suspens i potężną siłę „Kawałka ziemi”. Prace znakomite i znane, ale miały długą przerwę w prezentacji. Niestety zamiast dźwięku (koszty czy niemoc architektoniczna?) – zapis rozmów na kartkach.
Były też warte wspomnienia wystawy: klasyczna Zofii Kulik „Obraz jako część całości” (która nie weszła w dialog z Karnym, w którego muzeum pokazano prace), czy absolutnie pojechana Bartłomieja Talagi „Zakład przetwórstwa materiałów sztucznych, krystalizacja oraz procesy fotochemiczne” (który zgodnie z założeniem w ów dialog wszedł bezbłędnie). Prezentacja Talagi, „Nie” Adriana Wykroty (świetnie zaaranżowana wystawa, zdecydowanie lepiej niż książka) i szkoła opavska to był duży powiew nowości. Podobnie jak na pokazie Grand Prix festiwalu. Laureat, nowozelandzki fotograf Chirag Jindal, w spektakularny sposób sfotografował podziemny świat. Reszta serii konkursowej na dobrym, solidnym poziomie z ogromną przewagą fotografii dokumentalnej. Mnie zdecydowanie bardziej spodobała się seria „Gagarin” Darii Garnik, ale to pewnie przez zgodność upodobań.
Najbardziej żałuję niezobaczenia serii „Fatescapes” Pavla Smejkala (nieznane godziny otwarcia w weekend, „może jeśli tam grupa ma zajęcia, to proszę wejść”), wystawy „Fotografii subiektywnej” (wybór albo-albo z mistrzami czeskiej awangardy, bo ta sama galeria) oraz „Słowo kłamie – oko nigdy. Nowoczesność w fotografii polskiej 1918-1939” (tu przyznam się do własnej porażki, ale pięć zamkniętych wystaw w sobotę i już zupełnie nie chciało się mi próbować szóstej).
Pobyt w ładnym mieście Białystok to zawsze dla mnie czas na spotkanie z przyjaciółmi, więc podróży nie żałuję. Organizatorowi sugeruję jednak poświęcić następnym razem więcej uwagi logistyce nie tylko VIP-ów, ale tych zwykłych zwiedzających. I nieco pokory w tekstach, na wypadek, gdyby to jednak ktoś czytał.